Dawno temu, na długo przed pojawieniem się słynnej pieśni o myszojeleniu, po świecie krążyła opowieść o innym dziwacznym stworzeniu, będącym czymś na kształt królikojelenia. Obraz rogatego ssaka z puchatym ogonem zyskał szczególną popularność w folklorze środkowego zachodu USA, gdzie przybrał on nazwę jackalope (czyli “królikoantylopa”, od słów jackrabbit i antelope). Głupie, prawda? Wiele jednak wskazuje na to, że ta oryginalna hybryda nie była tylko wymysłem pijanego ranczera z Dakoty Południowej, lecz interpretacją tego, co rzeczywiście można spotkać w przyrodzie.
Tyle tylko, że prawdziwy jackalope nie prezentował się tak dostojnie, jak na sfabrykowanych zdjęciach…
…lecz raczej w sposób następujący:
W 1933 roku podobny okaz trafił do Instytutu Rockefellera w New Jersey, pod skalpele Francisa Rousa oraz Richarda Shope’a. Biolodzy słyszeli wcześniej o epidemii podobnych deformacji wśród kurczaków i zastanawiali się czy półmityczny rogaty królik nie ma przypadkiem z nimi czegoś wspólnego. Przede wszystkim jednak Rous i Shope chcieli udowodnić, że nieestetyczne narośla są objawem infekcji i stoi za nimi konkretny patogen. Pamiętaj, że wirusologia była w tamtych czasach zupełną nowością (pierwszy wirus TMV zidentyfikowano zaledwie kilka lat wcześniej) i nikt nie był pewny, czy zakażenie wirusowe może prowadzić do tak spektakularnych zmian.
W latach 30. nie istniały wymyślne mikroskopy elektronowe, które pozwoliłyby przeskanować tkankę i po prostu sfotografować cząstkę wirusa. Pionierzy wirusologii działali inaczej: mielili podejrzaną materię, rozpuszczali w płynie, a następnie przecedzali wszystko przez najdokładniejsze dostępne wtedy filtry wykonane z emaliowanej porcelany. Filtr był skonstruowany w taki sposób, aby nie przepuszczał nawet bakterii – jeśli coś przez niego przechodziło, musiało być naprawdę bardzo, BARDZO małe.
Tak przecedzony soczek badacze wcierali w skórę zdrowych królików doświadczalnych.
Co za zwyrole…
Tak, nauka bywa brutalna. Na nieszczęście dla zwierzaków, Rous i Shope mieli słuszne przeczucia i w roztworze rzeczywiście znajdował się jakiś patogen. Po niedługim czasie na ciałach większości osobników zaczęły wyrastać znajome rogi.
A to nie koniec, ponieważ badacze poszli o krok dalej i zaczęli wstrzykiwać płyn do różnych organów królików, żeby sprawdzić czy zareagują podobnie do skóry. Co prawda rogowacenia nie odnotowano, ale stworzenia ucierpiały w inny sposób: na tkankach wewnątrz ciała rosły groźne, zwykle śmiertelne guzy. Był to dowód na istnienie onkowirusów, czyli takich wirusów, które mogą powodować lub stymulować rozwój nowotworów.
Jeśli to kogoś pocieszy, śmierć króliczków nie poszła na marne. Po raz pierwszy okazało się, że przynajmniej niektóre choroby nowotworowe nie wynikają z zanieczyszczonego środowiska, genów lub niezdrowego trybu życia, lecz z infekcji – a z tymi można próbować walczyć. Obecnie wiemy, że najczęstszymi sprawcami zamieszania jest rodzina 50-nanometrowych piłeczek nazywanych papillomawirusami, czy też wirusami brodawczaka.
Ale jakoś nie ma ludzi z takimi naroślami…
Otóż są.
Na całe szczęście większości z nas nie grozi przemiana w enta. Taki stan, jak u nieszczęśnika powyżej, wywołuje infekcja wirusowa, ale wyłącznie w połączeniu z ultrarzadką wadą genetyczną znaną, jako dysplazja Lewandowsky’ego-Lutza (od nazwisk niemieckich lekarzy: Felixa Lewandowsky’ego i Wilhelma Lutza). U zdecydowanej większości populacji objawy skórne wywołane przez wirus HPV ograniczają się co najwyżej do zwykłych, drobnych brodawek.
Tyle dobrze, ale co z nowotworami?
Niestety, choć rogi raczej nam nie wyrosną, to już zmiany nowotworowe – takie jak u króliczków, którym bezlitosny Rous wstrzykiwał podejrzany płyn – jak najbardziej mogą dotknąć każdego. Wirus brodawczaka ludzkiego, znany wszystkim pod skrótem HPV (human papillomavirus) to doprawdy niepozorny i zaskakująco pospolity przeciwnik. Różne typy papillomawirusów nosi w sobie mniej więcej co piąta osoba, a według Amerykańskiego Stowarzyszenia Zdrowia Publicznego nawet 80% ludzi aktywnych seksualnie zostanie zakażona przynajmniej raz w życiu.
Możliwe, że sam jesteś nosicielem i nawet o tym nie wiesz, ponieważ zakażenie wirusem HPV często nie wywołuje żadnych objawów, znikając bez śladu. Często, ale nie zawsze. Jeżeli mamy pecha i agresywny typ wirusa trafi na moment słabości naszego systemu odpornościowego, może dojść do najgorszego. Miniaturowy łotr osiedli się na którymś z nabłonków, wnikając do jego komórek.
Wirus HPV zacznie niszczyć komórki?
Przeciwnie. Przejmie nad nimi kontrolę, zmuszając je do jeszcze szybszego namnażania! Wirus ogłupia komórkę tak, aby dzieliła się bez opamiętania, nie zważając na prawdziwe potrzeby organizmu czy ewentualne błędy podczas przepisywania DNA. Wszystko to sztuczka zmieniająca ludzką tkankę w fabrykę do replikacji wirusa. Czasami nasze wewnętrzne służby porządkowe – mam na myśli system immunologiczny – zdążą z interwencją, pomagając podejrzanym komórkom w “samobójstwie”. Jednak kiedy tylko produkcja wymknie się spod kontroli, powstaje złośliwy guz.
I chociaż HPV zdecydowanie częściej przegrywa niż wywołuje raka, to nadal stanowi poważne zagrożenie. Szacuje się, że 2% męskich oraz ponad 3% żeńskich nowotworów to robota tego małego intruza. To tylko pozornie niedużo. Skoro w samej Polsce diagnozuje się każdego roku 170 tysięcy nowotworów, to statystycznie nawet 5 tysięcy osób trafia na oddziały onkologiczne, wyłącznie z powodu HPV. A ponieważ papillomawirus uwielbia pasożytować na tkankach nabłonkowych, szczególnie często przynosi ze sobą raka szyjki macicy, odbytu lub jamy ustnej.
Przyznasz chyba, że kilka tysięcy raków w skali roku to już liczba, o którą warto systemowo zawalczyć. Tym samym wracamy do optymistycznych wiadomości, bo skoro zidentyfikowaliśmy konkretnego przeciwnika, możemy szukać sposobu na jego wyeliminowanie.
Jak pozbyć się wirusa HPV?
Dokładnie tak samo, jak w przeszłości praktycznie zneutralizowaliśmy przyczyny polio, tężca, błonicy czy krztuśca. Przez szczepionkę. Podobnie jak w innych przypadkach, rzecz polega na wstrzyknięciu substancji zawierającej niegroźne szczątki HPV, dzięki którym nasze drogie komórki układu odpornościowego mogą zawczasu poznać wroga i wypracować odpowiednią reakcję.
Co najlepsze, taka szczepionka jest dostępna. Została zatwierdzona w 2006 roku i już w następnym przeszła chrzest bojowy w Australii. Jak wiemy po czasie, sprawdzian został zakończony spektakularnym sukcesem.
Kraj kangurów jako pierwszy na świecie zdecydował się na przeprowadzenie szeroko zakrojonego, darmowego programu szczepień wśród dzieci i młodzieży (chodzi o to, żeby uodpornić człowieka zanim ten rozpocznie współżycie). Po dekadzie odnotowano, że wśród młodych dorosłych odsetek osób zakażonych HPV spadł z 23% do zaledwie 1%. Tym samym istnieje realna szansa, że Australia stanie się pierwszym miejscem na Ziemi, całkowicie wolnym od raka szyjki macicy.
Kiedy kolej na nas?
Właśnie w tym roku (lepiej późno niż wcale) polskie Ministerstwo Zdrowia ogłosiło program bezpłatnych szczepień dla dziewcząt i chłopców w wieku 12–13 lat. Nic tylko przyklasnąć. Jednak żeby nie było zbyt miło – jak to zwykle w naszym uroczym państwie bywa – każda rozsądna decyzja musi zostać zrównoważona jakimś idiotyzmem. Dlatego w tym samym czasie, gdy polskie szpitale wyposażają się w zapasy szczepionek przeciw HPV, Ministerstwo Edukacji i Nauki odmawia promowania akcji w szkołach. Powodem ma być… seksualizacja młodzieży. Bo jak wiadomo, niewiele rzeczy tak zachęca nastolatków do seksu, jak igły i strzykawki.
Od początku tekstu wiedziałem do czego on zmierza. Szczepienia to nie taka prosta sprawa, jak się mądralom wydaje. Czytałem wiele artykułów i badań, które pokazują różne skutki uboczne i potencjalne zagrożenia związane ze szczepionkami. Ludzie mają prawo do wyrażania swoich obaw i być może zbyt szybko wprowadzamy te szczepienia do masowego użycia, zwłaszcza że chodzi o małolatów.
Pochylmy się nad tą studnią wiedzy, którą z wielką łaskawością tu wykopałeś. Oczywiście, każdy przy zdrowych zmysłach nie zaprzeczy, że szczepienia, jak i każda inna interwencja medyczna, mogą mieć skutki uboczne. Jakość i wartość badań naukowych oraz — przede wszystkim — ich prawdziwość i wiarygodność, o których piszesz (ale bez konkretów), są zatem kluczowe, gdy mówimy o tak ważnej sprawie jak zdrowie publiczne.
Jednakże HPV to wirus, który powoduje raka szyjki macicy, jednego z najczęstszych nowotworów u kobiet, a także inne rodzaje raka, które dotykają również mężczyzn. Szczepionka przeciw HPV to zatem nie zabawa, ale narzędzie profilaktyczne, mające na celu oszczędzenie ludziom cierpień i przedłużenie ich życia. Oczywiście, wartość szczepień będzie zawsze przedmiotem naukowej dyskusji i badań, ale warto pamiętać, że wprowadzenie ich do użycia oparte jest na solidnych, wieloletnich badaniach i obserwacjach, które wykazują, że korzyści znacznie przewyższają potencjalne ryzyko.
Zatem, drogi mądralo, może warto jest przesiąknąć nie tylko selektywną lekturą, która potwierdza własne przekonania, ale także sprawdzić, czy źródła naszej wiedzy są faktycznie solidne i wiarygodne. A przede wszystkim, pamiętajmy, że za decyzjami zdrowotnymi, także tymi dotyczącymi szczepień, stoi ogromna odpowiedzialność nie tylko za własne życie, ale i za życie innych
O pojawił się Rycerz Prawdy, który przywędrował by uratować nas swoją nieomylnością. Z błyszczącą tarczą źródeł (które oczywiście są tajemnicą państwową) i mieczem moralności, gotów do walki z niewidzialnym smokiem dezinformacji.
Chociaż na poważnie — twoja pasja (wiara?) do nauki i ochrony zdrowia jest do podziwu. Wirus HPV jest faktycznie zagrożeniem, jasne, ale wstrzykiwanie sobie a tym bardziej dzieciom podejrzanych substancji nie może być nakazywane albo rządowo propagowane. W tekście jest info, że szczepionka po raz pierwszy została wprowadzona w jednym kraju w 2007 roku. Może i zachorowalność na raka spadła ale ewentualne konsekwencje tej szczepionki mogą wyjść później, np. kiedy ówczesne dzieciaki będą miały 50 lat. Ale o tym się nie mówi.
50 lat to akurat czas kiedy ciało powoli się sypie.