Matka Natura bywa perfidna. Woda przykrywa aż 2/3 planety, ale przez swoje zasolenie pozostaje ona zupełnie niezdatna do spożycia. W efekcie na świecie wciąż nie brakuje obszarów wysuszonych na wiór, choć położonych nad brzegami bezkresnych oceanów. Logicznym rozwiązaniem ich kłopotu wydaje się uzdatnienie wody morskiej, poprzez usunięcie z niej nadmiaru soli. Nie jest to jednak tak proste przedsięwzięcie, jak mogłoby się wydawać.
A może by tak wodę odparować?
Od strony chemicznej i fizycznej nie ma tu żadnej przeszkody. Już w starożytności Arystoteles opisywał doświadczenie polegające na gotowaniu wody morskiej, aż do momentu jej wyparowania. Grek doskonale rozumiał, że skoro sól pozostała na dnie naczynia, to wilgoć uniesiona w postaci pary musi tworzyć czysta, słodka woda. Dziś ten banalny proces rozdzielania składników mieszaniny nazywamy destylacją.
Rzecz jasna desalinacja (czyli odsolenie) na skalę przemysłową, wymaga naprawdę dużej destylarni. Większość przybytków tego rodzaju składa się z szeregu zbiorników, utrzymujących wodę w wysokiej temperaturze (powyżej 100°C) oraz pod wysokim ciśnieniem. Woda wpływa do komory, nagrzewa się, paruje, wznosi i skrapla w kontakcie z chłodnymi rurami (doprowadzającymi wodę morską), opadając do rynny. Ta prowadzi do kolejnej komory, gdzie proces jest powtarzany. I tak kilka, kilkanaście razy, aż woda nie zostanie niemal całkowicie uwolniona od cząsteczek soli.
Dlaczego nie stawiamy destylarni w każdym mieście?
Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o energię. I o pieniądze, bo energia kosztuje. Destylacja pochłaniałoby przynajmniej dziesięciokrotnie więcej prądu od jakiegokolwiek konwencjonalnego sposobu pozyskiwania wody. Zakład tego rodzaju zdolny do obrobienia 350 milionów litrów wody – tyle zużywają każdej doby mieszkańcy Warszawy – potrzebowałby niemalże własnej elektrowni.
Nowocześniejszą i nieco oszczędniejszą metodą jest odwrócona osmoza. To zjawisko podpatrzone w przyrodzie, gdzie półprzepuszczalne błony rozdzielają dwa roztwory, zwiększając różnicę stężeń pomiędzy nimi. Dla uproszczenia można powiedzieć, że to taka hiperdokładna filtracja, polegająca na przepychaniu wody przez membranę, która przepuści na drugą stronę molekuły H₂O, ale już nie cząsteczki soli.
Zauważ przy okazji, że to całkiem niezłe osiągnięcie inżynieryjne! Mówimy o filtrowaniu na poziomie miliardowych części metra: materiał musi przepuszczać cząsteczki wody o średnicy około 0,3 nanometra, ale jednocześnie zatrzymywać cząsteczki chlorku sodu o rozmiarach 0,7 nm. Pory takiej membrany są zatem ponad tysiąc razy mniejsze od bakterii E. coli i przynajmniej sto razy mniejsze od wirusa grypy.
Pomysł stał się realną alternatywą dla destylacji w drugiej połowie XX wieku, kiedy opracowano pierwsze syntetyczne materiały umożliwiające przeprowadzenie odwróconej osmozy. Używając ich w 1977 roku na Florydzie otworzono pierwszy tego rodzaju zakład odsalania, zdolny do dostarczenia mieszkańcom ponad 11 milionów litrów wody dziennie. Metoda okazała się na tyle skuteczna, że w ciągu dekady powstało dwa tysiące podobnych ośrodków na całym świecie, a dziś istnieje ich już ponad szesnaście tysięcy.
Odsalanie wody jest więc powszechne?
Nie. Biorąc pod uwagę zapotrzebowanie na pitną wodę w Afryce i Azji, należałoby wznieść całe miliony podobnych zakładów. Przeszkoda pozostaje dokładnie ta sama: koszt energetyczny. Mimo, że osmoza jest mniej więcej o połowę tańsza od prymitywnej destylacji termicznej, przepompowywanie wody pod dużym ciśnieniem przez system membran nadal pochłania mnóstwo energii. Przetworzenie jednego metra sześciennego wody (tysiąca litrów) wymaga średnio 4 kilowatogodzin. Gdybyśmy chcieli tylko w ten sposób zaopatrywać Warszawę, zużywalibyśmy codziennie 1,4 mln kWh – więcej niż potrzeba do zasilenia ćwierć miliona gospodarstw domowych.
Efekt widać w rachunkach. W Hiszpanii – będącej europejskim liderem posiadającym osiemset zakładów destylacji oraz osmozy – cena odsolonej wody jest średnio o 50% wyższa od tej wydobywanej w sposób konwencjonalny.
Wszystko to sprawia, że choć jako ludzkość posiadamy wiedzę pozwalającą na masowe odsalanie wody morskiej, technologia pozostaje wciąż na tyle kosztowna, że na dużą skalę korzystają z niej przede wszystkim zamożne, śpiące na petrodolarach państwa Bliskiego Wschodu. Aż osiem spośród dziesięciu największych instalacji tego rodzaju działa obecnie na Półwyspie Arabskim. Wśród nich rekordowy jest zakład Ras Al-Khair na wschodnim wybrzeżu Arabii Saudyjskiej, zdolny do przetworzenia ponad miliarda litrów wody dziennie.
Jednocześnie takie kraje jak Erytrea, Uganda, Etiopia, Somalia, czy Angola – według raportu WaterAid najmocniej cierpiące przez niedostatek wody – mogą wyłącznie pomarzyć o podobnych inwestycjach.
A TAK W OGÓLE TO… Od XVII wieku urządzenia do destylacji dało się spotkać na pokładach niektórych statków. Jak już wiesz odsalanie wymaga ogromu energii (a więc paliwa), a nieduże okrętowe instalacje były w stanie przetworzyć co najwyżej kilka litrów na dobę. Z tego powodu destylacja nigdy nie stanowiła głównego źródła wody dla załogi. Była raczej rodzajem zabezpieczenia, na wypadek opróżnienia (lub zepsucia) zawartości beczek i przedłużającego się braku deszczu.