Pierwsze wiązki protonów zaczęły śmigać w 27-kilometrowym tunelu pod Genewą we wrześniu 2008 roku. Kilka miesięcy przed tym wydarzeniem do sądu wpłynął jeden z najdziwniejszych pozwów w historii. Emerytowany amerykański specjalista ds. bezpieczeństwa nuklearnego, Walter I. Wagner, oraz hiszpański dziennikarz, Luis Sancho, wszczęli proces przeciwko CERN argumentując, że budowany przez europejską instytucję Wielki Zderzacz Hadronów (LHC), stanowi egzystencjalne zagrożenie dla całej ludzkości. Panowie nie ufali fizykom, uważając, że osiągi nowego akceleratora wystarczą do stworzenia mikroskopijnej czarnej dziury, która wymknie się spod kontroli, doprowadzając do globalnej zagłady.

Jak widać, minęły lata, Wielki Zderzacz Hadronów wciąż działa, a my nadal żyjemy.
Skąd fizycy mieli taką pewność, że nie dojdzie do apokalipsy?
Każdy zdrowy na umyśle naukowiec rozumiał, że maszyna o planowanej mocy ma niewielkie szanse na zrodzenie czarnej dziury. Z kolei gdyby nawet taka powstała, nie stanowiłaby żadnego zagrożenia. Fizycy mieli prawo wyciągnąć takie wnioski, ponieważ znali skutki działania innego, znacznie starszego i większego “zderzacza cząstek”, pod postacią promieniowania kosmicznego.
Chociaż tego nie odczuwasz, w każdej sekundzie na górne warstwy atmosfery Ziemi spadają strumienie rozpędzonych cząstek elementarnych.

Większość miota ku nam Słońce, część pochodzi z jądra Drogi Mlecznej, a jeszcze inne powstały w dalszych zakątkach wszechświata, wyrzucone przez supernowe bądź inne super-hiper-energetyczne procesy. To bazyliony protonów, elektronów, mionów oraz innych drobin, które z impetem, nieustannie rozbijają się o molekuły powietrza.
Niektóre z tych kosmicznych pocisków niosą energię sięgającą 100 milionów TeV, podczas gdy energia kolizji protonów wewnątrz LHC wynosi 14 TeV. Nie musisz nawet znać definicji elektronowolta żeby zauważyć bijącą po oczach dysproporcję.

To właśnie powód, dla którego fizycy z CERN‑u nie umierali ze strachu. Naturalny akcelerator cząstek, w formie promieni kosmicznych, bez przerwy rozkwasza protony tuż nad naszymi głowami i to znacznie wydajniej niż jakakolwiek maszyna. Skoro mimo to Ziemia ma się dobrze, to najwyraźniej albo kolizje cząstek nie tworzą czarnych dziurek, albo dziurki te powstają nieustannie, lecz nie są w stanie wyrządzić nikomu krzywdy. LHC niczego tu nie zmienia.
Dlaczego w ogóle zderzenia cząstek miałyby rodzić czarne dziury?
Nie przestrasz się, ale sama perspektywa stworzenia miniaturowej czarnej dziury podczas zderzeń cząstek, nie jest wcale absurdalna. Właściwie wielu fizyków miało i wielu nadal ma cichą nadzieję, że kiedyś uda się wyhodować w laboratorium takiego małego potworka.
Czarne dziury to po prostu obiekty o ekstremalnej gęstości, owinięte nieprzeniknioną sferą nazywaną horyzontem zdarzeń. Zazwyczaj kojarzymy je ze zmarłymi dużymi gwiazdami, które zapadły się pod własnym ciężarem i skompresowały swoją olbrzymią masę do rozmiarów kilkudziesięciu kilometrów.

Co ważne dla nas, od strony fizycznej do powstania czarnej dziury wcale nie potrzeba gwiazd i astronomicznych ilości materii. Teoretycznie każde ciało – w tym nawet twoje własne – można zgnieść tak bardzo, że uformuje wokół siebie horyzont zdarzeń.

Dzięki równaniom pozostawionym nam przez pewnego żołnierza walczącego w okopach I wojny światowej (który zupełnym przypadkiem był też rewelacyjnym fizykiem), Karla Schwarzschilda, możemy dokładnie wyliczyć jak gęsto trzeba upakować daną masę, żeby otrzymać czarną dziurę. W przypadku Betelgezy – czerwonego nadolbrzyma o masie siedemnastu Słońc – ten tzw. promień Schwarzschilda wynosi 50 kilometrów.
Oczywiście małym obiektom – jak planety, księżyce, ludzie, psy i banany – w praktyce nic nie grozi, bo nie istnieje żaden naturalny proces próbujący doprowadzić do ich nagłego kolapsu. Możemy jednak z ciekawości wyliczyć, że np. Ziemia zmieniłaby się w czarną dziurę po skompresowaniu całej jej materii do promienia 0,8 centymetra, a Księżyc do 1,7 milimetra.
To jaka byłaby najmniejsza czarna dziura powstała z cząstek elementarnych?
Jeśli przyjmiemy, że pojedynczy proton ma rozmiary liczone w femtometrach (10−15 m), to promień odpowiadającej mu czarnej dziurki okazuje się nonsensownie mały. To dosłowny absurd, ponieważ promień takiego obiektu byłby wielokrotnie mniejszy od długości Plancka (1,6×10−35 m), uważanej za najmniejszą jednostkę mającą sens w świetle fizyki.
Istnieje tu jednak furtka, pozostawiona przez pewnego sławnego uczonego z bujną czupryną. Otóż, kiedy w rurze akceleratora dochodzi do czołowej kolizji, w ostatecznym równaniu należy uwzględnić nie tylko masy gołych protonów, ale również ich całkowitą energię. A ta jest olbrzymia. Rozstawione wzdłuż tunelu wielotonowe magnesy rozpędzają wiązki cząstek do 99,999999% prędkości światła – co oznacza wielgachną dawkę energii, która w zgodzie ze wzorem E=mc² jest wymienialna na masę.


Krótko mówiąc, hipotetyczna czarna dziura z LHC kumulowałaby w sobie masę tysiące razy większą niż sama tylko masa spoczynkowa dwóch rozbitych protonów. Nie zmienia to faktu, że jak dowiodły dotychczasowe eksperymenty, taka ilość masy/energii najwyraźniej i tak jest zbyt skromna do uformowania czarnej dziury.
A co, gdyby mikroskopijna dziurka jednak powstała?
Scenarzysta kina katastroficznego klasy B, zapewne założyłby, że mikroskopijna czarna dziura zacznie łapczywie pochłaniać wszystko naokoło, błyskawicznie nabierając masy i pożerając Szwajcarię, Europę, Ziemię i w końcu cały Układ Słoneczny. Istnieją jednak co najmniej dwa powody, dla których podobna katastrofa nam nie grozi.
Pierwszy związany jest z koronną koncepcją nieżyjącego już Stephena Hawkinga. Nie będziemy teraz wchodzić w cierpkie detale fizyki kwantowej, zaznaczymy więc tylko, że zdaniem profesora Cambridge żadna czarna dziura nie jest tak naprawdę zupełnie czarna i z czasem, powolutku topnieje. Ogólnie rzecz biorąc to bardzo słaby efekt i obiekt o masie gwiazdowej wypromieniowywałby swoją masę przez grube biliardy lat, a więc wielokrotnie dłużej niż istnieje obecny wszechświat. Jednak dziury z akceleratora są tak maciupkie, że według równań Hawkinga powinny wyparowywać w mgnieniu oka.

Załóżmy jednak, że Brytyjski uczony przestrzelił i żadnego promieniowania nie ma. Każda czarna dziura ma ograniczoną “przepustowość”, która pozostaje skorelowana z wielkością tejże dziury. A ponieważ rozważamy potworka o masie i rozmiarach cząstki subatomowej, jego żarłoczność również będzie utrzymywana na poziomie subatomowym.
Nawet gdyby umieścić go w jądrze Ziemi i zapewnić stały dostęp do pokarmu, jego wzrost byłby z naszego punktu widzenia wręcz trudny do zmierzenia. Jak policzył fizyk Matthew von Hippel, podwojenie gabarytów miniaturowej czarnej dziury o masie kwadryliardowej części kilograma (w takiej skali się poruszamy), zajęłoby jej 8 x 1067 lat! To liczba z sześćdziesięcioma siedmioma zerami (nazywana undecylionem, musiałem sprawdzić). Dla porównania, od wielkiego wybuchu do dziś upłynęło raptem 13,8 x 109 lat.
W tym tempie pożarcie całej Ziemi “trochę” by potrwało.

Gwoli uzupełnienia, pozew Waltera Wagnera oraz Luisa Sancho został oddalony w 2010 roku. Sąd stwierdził, że “spekulacyjna obawa przed przyszłą szkodą” nie stanowi powodu do poważnego potraktowania sprawy.

Ach, kiedyś to były czasy. Zamiast martwić się, że ktoś nas oznaczy na niekorzystnym zdjęciu na Facebooku, obawialiśmy się czarnej dziury pod Genewą. Dobre stare czasy! 🕳️😂