Zapewne nie zaskoczę nikogo stwierdzeniem, że bezpośrednimi sprawcami pospolitych zimowych kłopotów ze zdrowiem są drobnoustroje. Z jednej strony będą to wirusy grypy, z drugiej zaś rinowirusy, adenowirusy, enterowirusy oraz wirusy RSV – stojące za większością zapaleń śluzówki nosa, gardła i krtani, czyli tym, co uznajemy za klasyczne oznaki przeziębienia.
Wszystkie wymienione paskudy dostają się do naszych organizmów drogą kropelkową, wraz aerozolami zawartymi we wdychanym powietrzu. (A wdychamy go dużo, bo nawet 15 tys. litrów na dobę!) Kiedy cząsteczki wirusowe trafiają do nozdrzy i znajdują lukę w układzie odpornościowym, błyskawicznie rozpoczynają proces namnażania. W efekcie na kilka dni zostajemy przykuci łóżka, kapci i paczki z chusteczkami.
Pora roku nie ma nic do rzeczy?
Infekcja może nam się przytrafić zawsze, ponieważ mikroskopijne patogeny czyhają na człowieka dosłownie wszędzie. Jednak okoliczności zdecydowanie nie są pozbawione znaczenia. Chyba każdy jest w stanie potwierdzić, że z zasady częściej łapiemy przeziębienie w sezonie jesienno-zimowym, niż w środku lata. Nie ma w tej korelacji przypadku, ponieważ określone warunki atmosferyczne potrafią mocno utrudniać albo w znaczący sposób ułatwiać roznoszenie drobnoustrojów.
Podstawowy powód jest dość prozaiczny i wiąże się z naszym zachowaniem. Otóż kiedy temperatury na zewnątrz spadają, po prostu rzadziej wychodzimy, woląc przebywać w zamkniętych, przytulnych pomieszczeniach. Co więcej, żeby nie tracić ciepła – bo w końcu opał swoje kosztuje – nie zostawiamy na zbyt długo otwartych okien, kisząc się ze wszystkim co wydychamy, wykasłujemy i wykichujemy. Pomyślcie o słabo wentylowanej szkole lub biurze, gdzie przesiaduje jednocześnie mnóstwo osób. To istny raj dla dowolnych zarazków, które tylko czekają żeby zabrać je ze sobą do autobusu i domu.
Ale co z rolą samej temperatury? Czy mróz ma znaczenie?
Chłodu nie wolno lekceważyć. Co prawda, sam brak czapki to jeszcze za mało żeby złapać infekcję, ale wyziębienie organizmu może obniżyć efektywność układu odpornościowego, ułatwiając tym samym robotę patogenom. Dlaczego? Najłatwiej byłoby powiedzieć, że zmarznięte ciało zostaje zmuszone do przeznaczenia energii na utrzymanie ciepła, zamiast na walkę z mikroskopijnym agresorem – ale rzeczywisty mechanizm obniżania odporności wydaje się bardziej złożony i wciąż go poznajemy.
Przykładowo badacze z Uniwersytetu Tokijskiego wykazali niedawno, że po obniżeniu temperatury o 4 stopnie, komórki dróg oddechowych myszy tracą skuteczność w wytwarzaniu interferonu. To rodzaj białka pełniącego kluczową rolę w aktywowaniu oraz regulowaniu systemu immunologicznego ssaków (z tego samego powodu interferon znajdziecie w składzie wielu leków przeciwwirusowych).
Do tego dochodzi fakt, że pod wpływem mrozu następuje zwężenie naczynek krwionośnych, na co szczególnie narażony jest zwykle nieosłonięty nos. To z kolei oznacza mniejszy przepływ krwi, a wraz z nim utrudniony transport limfocytów.
A co z samymi wirusami? Czy temperatura jest im obojętna?
Patogeny potrafią być diabelnie wytrzymałe, ale temperatury nie są dla nich bez znaczenia. Niekoniecznie musi chodzić o to, żeby upał lub mróz doprowadził do całkowitego unicestwienia cząsteczki wirusowej. Z naszego punktu widzenia wystarczy, aby warunki nie pozwoliły nieproszonemu gościowi replikować się w ciele żywiciela. Bo wirusy, w przeciwieństwie do bakterii, nie posiadają własnego metabolizmu i potrzebują do działania cudzych komórek.
Tak rozumiana wrażliwość wirusów na ciepło została zaobserwowana po raz pierwszy zaraz po ich odkryciu, już sto lat temu. Zauważono wtedy, że wirus TMV (mozaiki tytoniu, pierwszy zidentyfikowany wirus), najchętniej atakował plantacje w temperaturach między 20–30°C, ale już przy 37°C zaraza niemal zupełnie ustępowała.
Później udowodniono, że podobna wrażliwość dotyczy także wirusów zwierzęcych oraz ludzkich. Dowiedzieliśmy się o tym dość późno, podczas badań nad patogenem nazwanym później rinowirusem (to ten łotr od kataru). Naukowcy prowadzili bezskuteczne próby stworzenia laboratoryjnej hodowli przy 36°C, jednak dopiero obniżenie temperatury o 3–4 stopnie sprawiło, że rinowirus zaczynał szybko replikować.
Od tamtego momentu nie ma wątpliwości, że optymalnym środowiskiem dla rozwoju wielu chorób wcale nie jest wnętrze ciała, lecz ciut chłodniejszy “przedsionek”. Właśnie z tego powodu tyle wirusów uwielbia infekować akurat drogi oddechowe, które podlegają ciągłemu studzeniu świeżym, chłodnym powietrzem. Zwłaszcza zimą, kiedy temperatura w nozdrzach wynosi właśnie około 32°C.
Chociaż więc mróz samodzielnie nie wywołuje przeziębienia, to bez wątpienia pozostaje w cichej zmowie z prawdziwymi winowajcami. Dlatego wybierając się na długi zimowy spacer, nie zapomnijcie czapki. Ani szalika. Ani rękawiczek.
TAK W OGÓLE TO… Do zarazków odpowiadających za przeziębienie zaliczają się również koronawirusy. Ale spokojnie, nie chodzi konkretnie o dręczący ludzkość od końcówki 2019 roku SARS-CoV‑2. Koronawirus to tak naprawdę nazwa dla całej rodziny odzwierzęcych wirusów, w skład której wchodzi siedem gatunków atakujących człowieka. Cztery z nich (NL63, HKU1, 229E i OC43) są całkiem pospolite i wywołują dolegliwości podobnie do wspomnianych rinowirusów oraz adenowirusów.
fajnie byłoby rozwinąć ten artykuł bo ma potencjał 🙂