Na ten moment NASA posiada katalog zawierający ponad 5800 udokumentowanych planet pozasłonecznych. Co roku odkrywamy tego tyle, że identyfikacja kolejnego gorącego Jowisza, mini-Neptuna czy innego lodowego olbrzyma nie robi obecnie na nikim wrażenia. Dowiedliśmy już, że układy planetarne są we wszechświecie czymś zupełnie powszechnym. Teraz większość ludzi chciałaby raczej dowiedzieć się, czy gdzieś tam daleko nie krąży sobie świat podobny do naszego. Jakaś Ziemia 2.0, albo chociaż 1.5.

Wcale się nie dziwię. Nawet jeżeli przez kolejne stulecia nie ruszymy tyłków z Układu Słonecznego, sama świadomość istnienia w galaktyce innych skalistych globów o warunkach potencjalnie sprzyjających życiu (albo przynajmniej nie-aż-tak-zabójczych), byłaby całkiem kojąca. To również odrobinę większa szansa na to, że nie jesteśmy sami w tym wielkim, pustym, zimnym i smutnym wszechświecie.
Jak nam idą poszukiwania?
Media okołonaukowe co jakiś czas trąbią o odkryciu kolejnej planety “podobnej do Ziemi”. O dziwo, nie każdy tego rodzaju nagłówek musi być perfidną manipulacją. Wśród tysięcy zabójczych kul gazu, ognia i lodu, faktycznie znaleziono przynajmniej kilkanaście, które sami astronomowie określają mianem “ziemiopodobnych”.
Problem tylko w tym, że wiele osób (w tym dziennikarzy) używa tego pojęcia bezrefleksyjnie, nie zdając sobie sprawy, że ma ono ściśle określone znaczenie. Ktoś nieobeznany mógłby pomyśleć, że uczeni nakierowują teleskop na obcy układ planetarny i oglądają sobie powierzchnię wybranego obiektu. Następnie widząc przyjemne niebiesko-zielone barwy, gęstą atmosferę, chmurki i całą resztę, ze wzruszeniem stwierdzają – “oto odkryliśmy świat podobny do Ziemi”.
Nie. Większość egzoplanet to wypryski na niezbyt spektakularnych wykresach.

Z nich wyciągane są dane, na podstawie których udaje się (lub nie) zrekonstruować kilka podstawowych liczb, opisujących coś, co krąży wokół badanej gwiazdy. Tak uzyskane wartości można później podstawić pod następujące równanie:

Autorzy fachowych publikacji posługują się wskaźnikiem ESI (Earth Similarity Index), czyli skalą podobieństwa do Ziemi. Wyraża się go wartością od 0 do 1, gdzie jedynka to bliźniaczka naszej Błękitnej Kropki, a zero – świat kompletnie odmienny od naszego. Jednak z ESI jest trochę jak z gwiazdkami na Filmwebie: niby pomagają odsiać najgorszy chłam, ale w praktyce produkcja o nieco słabszej ocenie, często okazuje się trafniejszym wyborem na wieczorny seans.
Wyższa “ziemiopodobność” nie oznacza, że planeta będzie bardziej przyjazna?
Rzecz w tym, że ESI jest bardzo ogólnym wskaźnikiem, odwołującym się do zaledwie czterech parametrów:
- Temperatura powierzchni (Czy na wybranej planecie można chodzić w T‑shircie, czy raczej powinieneś zabrać ze sobą komplet kalesonów);
- Promień (Czy planeta nie jest mała, jak Merkury albo przerośnięta, jak Jowisz);
- Gęstość (Czy to w ogóle coś skalistego, czy tylko kupa wodoru);
- Prędkość ucieczki (Czy planeta ma wystarczającą grawitację, by utrzymać atmosferę, ale też czy nie “przytuli” nas do swojej powierzchni zbyt mocno).
Każdemu z tych parametrów przypisuje się inną wagę. Zdecydowany priorytet ma temperatura (waga 5,58), potem gęstość (1,07), prędkość ucieczki (0,70) i na końcu promień (0,57).
Przyjmuje się, że ogólny wynik powyżej 0,80, pozwala uznawać planetę za ziemiopodobną.

Tyle tylko, że jest to głównie tytuł honorowy. Sam w sobie nie gwarantuje absolutnie niczego. Jak najbardziej można sobie wyobrazić glob o ESI równym 1 – na papierze bliźniaczy Ziemi – który natychmiast ukatrupiłby nawet najtwardszego niesporczaka. A to dlatego, że na wyjątkowość naszej cudownej planety składają się również inne sprawy, takie jak aktywność Słońca, siła magnetosfery, stabilność orbity, procesy geologiczne, obecność ciekłej wody i tak dalej. Czasem jeden taki detal potrafi zadecydować o wszystkim.
Zresztą, wystarczy spojrzeć na przykłady niektórych pretendentek do tytułu nowej Ziemi.
Proxima Centauri b (ESI ≈ 0,87)
Dziewczyna z (kosmicznego) sąsiedztwa. Krąży wokół Proximy Centauri, leżącej 4,2 roku świetlnego od Słońca – bliżej już nic nie znajdziemy. Problem w tym, że ten niepozorny, malutki czerwony karzeł ma tendencję do częstych rozbłysków i opluwania swojej planety porcjami morderczego promieniowania.

Gliese 667 Cc (ESI ≈ 0,84)
Piękny skalisty świat, przypuszczalnie wyposażony w sensowną atmosferę i ciekłe oceany. Rok trwa tam tylko 28 dni, więc średnio co miesiąc można wyprawiać sobie urodziny. Interesujący wybór, gdyby nie cholerna blokada pływowa, która sprawia, że planeta pozostaje stale zwrócona w kierunku gwiazdy jedną półkulą. Zapomnij o spacerach podczas zachodu słońca.

Kepler-442b (ESI ≈ 0,87)
Znajduje się trochę daleko (1115 lat świetlnych), ale przez ładnych kilka lat po odkryciu uważano ją za najlepsze miejsce do poszukiwania życia pozaziemskiego. To taka zapomniana miss galaktycznego konkursu piękności. Niestety każda doba ciągnie się tam miesiącami, a pory roku nie występują.

Kepler-186f (ESI ≈ 0,84)
Pod wieloma względami podobna do kandydatki powyżej, ale leży nieco bliżej (492 lata świetlne) i ma rozmiary bliższe Ziemi. Musisz jednak przygotować się na obfite rachunki za prąd i zapomnieć o wydajnym rolnictwie. Gwiazda Kepler-186 mocno niedomaga i świeci nawet o 95% słabiej od naszego Słońca.

KOI-4878.01 (ESI ≈ 0,98)
Tak podobna do Ziemi, że gdybyś zmrużył oczy, mógłbyś je pomylić. Problem w tym, że jest najsłabiej potwierdzoną ze wszystkich przytoczonych tu planet i być może nawet nie istnieje.

TRAPPIST-1e (ESI ≈ 0,91)
Leży całkiem blisko (39 lat świetlnych), może posiadać atmosferę oraz oceany. Jednocześnie jest prawie o połowę mniej masywna od Ziemi i chyba nie wykształciła pola magnetycznego. Co zabawne, obiega swoją gwiazdę w zaledwie 6,1 dnia. Niby fajnie mieć Sylwester co piątek (a nawet częściej) – ale co za dużo, to nie zdrowo.

Jak widzisz, nie jest łatwo znaleźć ideał. Skala ESI bywa przy tym bardzo myląca i samodzielnie o niczym nie przesądza.
To może warto byłoby uwzględnić te szczegóły w równaniu?
Pamiętaj, że egzoplanety znajdują się daleko. Bardzo daleko. W sensie: tak daleko, że jakakolwiek sonda lub łazik potrzebowałyby z 50 tysięcy lat, żeby dotrzeć do najbliższej. To zawęża nasze możliwości badawcze. Wskaźnik ESI oparto na czterech podstawowych parametrach nie z lenistwa, a dlatego, że tylko te cztery cechy potrafimy mierzyć lub obliczać z jako taką dokładnością, w większości przypadków.
Czyli ten cały wskaźnik jest bezużyteczny?
Jest bardzo użyteczny, tylko trzeba rozumieć do czego służy. Zespoły badawcze co roku prezentują całe setki nowych egzoplanet. Żeby jakoś to ogarnąć i nie zwariować, trzeba te wszystkie odkrycia posegregować. Skala ESI jest właśnie narzędziem do wstępnego porządkowania. Tak, żeby wiedzieć, którym planetom warto poświęcić czas na dalsze analizy. Wskaźnik nie mówi natomiast nic o tym, czy dany świat nadaje się do spacerów bez skafandra i butli tlenowej.
Pamiętaj o tym, kiedy znów zobaczysz nagłówek o zidentyfikowaniu nowej Ziemi. A zobaczysz jeszcze nie raz i nie dwa.
A TAK W OGÓLE TO… Ponieważ naukowcy uwielbiają wszystko porządkować, w literaturze funkcjonuje też wskaźnik MSI (Mars Similarity Index). Jak wskazuje nazwa, to indeks opisujący, na ile podstawowe parametry danej egzoplanety są zbieżne z właściwościami Marsa. Gdyby ktoś pytał, Ziemia w tej skali dostaje ocenę 0,68, a wymieniony w tym tekście, ziemiopodobny Kepler-186f 0,69.
Jakby ktoś był ciekaw to Wenus ma 0.98. Druga Ziemia tuż za rogiem 🙂
O! To, to! Wszyscy się tak podniecają Marsem (niech sobie Elon tam leci), a mnie bardziej się podobają latające miasta na Wenus. Po “podwórku” można by nawet chodzić w podkoszulku, chociaż z aparatem tlenowym.
Przede wszystkim to pytanie, czy człowiek w ogóle wyżyje przy marsjańskiej grawitacji. Bo jeśli nie to chyba łatwiej schłodzić Wenus niż powiększyć 5‑krotnie marsjańskie g.
Swoją drogą może najłatwiej byłoby kolonizować pustą przestrzeń. Jakieś rotujące kolonie czy co.
Wolałbym nie chodzić w podkoszulku podczas deszczu z kwasu siarkowego. 🙂
E tam, nie byłoby gorzej niż w Krakowie w latach 90 😉 A tak w ogóle, to chmury kwasu siarkowego powinny być poniżej poziomu gdzie panuje ciśnienie 1 bar.
Gorzej w Krakowie było w latach 60-tych. W okresie przedświątecznym gęsty, żółtawy dym z niezliczonych kominów opalanych najtańszym węglem mieszał się z typową “plantową” mgiełką i tworzył niepowtarzalny zapach Krakowa, szykującego się do świąt. Wtedy jeszcze jeździły wielkie lory z węglem, a raz z naszego balkonu widziałem wóz z drewnem z zaprzęgiem z krów.
To wszystko działo się w samym centrum miasta, na skrzyżowniu Karmelickiej i Dunajewskiego.
Skoro, żeby dotrzeć do najbliższej egzoplanety sonda potrzebuje około 50 tysięcy lat, to tak naprawdę nigdy się nie dowiemy niczego bliższego, poza tym że istnieją jakieś planety, być może trochę podobne do ziemi, a tym bardziej trudno będzie stwierdzić, czy na którejkolwiek z nich rozwija się jakieś życie. Gdyby istniało coś takiego jak tunel czasoprzestrzenny, to byśmy więcej wiedzieli. No ale to tylko sci-fi.
“sonda potrzebuje około 50 tysięcy lat” na chwilę obecną
Ale rozwój naukowy w miejscu nie stoi
Tak, ale my, jako my, już raczej nic na ten temat się nie dowiemy. A co będzie za …dziesiąt tysięcy lat, kto to wie- jeśli oczywiście ludzkość do tego czasu nie zniszczy planety.
Ludzie którzy za dzieciaka oglądali lot braci Wright pod koniec życia oglądali w TV lądowanie na Księżycu
Więc nie śpieszyłbym się tak z tym czarnowidztwem.Zarówno w kwestii rozwoju naukowego jak i drastycznego pogorszenia warunków do życia na Ziemi (bo rozumiane wprost zniszczenie to nigdy w naszym zasięgu nie będzie)
Bardzo fajny i pożyteczny artykuł
Inspiracja na kolejny artykuł:
https://x.com/krolbijedame/status/1903713636268253329
Chciałem coś przeczytać na ten temat, ale polskojęzyczne artykuły są strasznie nieatrakcyjne.
Ciekawe, ale musiałbym najpierw pobuszować za literaturą i zgłębić temat.
Dobry przykład tego jaktrzeba uważać w wykorzystywaniu naukowych terminów w popularnonaukowych treściach.
Może i to lepiej? Dużo ludzi chciałoby odkrycia drugiej Ziemi, ale nie widziałem żeby ktoś zastanawiał się nad tym jak wpłynęłoby to na współczesną cywilizację. Czy gdyby NASA jutro obwieściła że mamy Ziemię 2.0, czy nie byłoby to demotywujące? W sensie, czy część ludzi nie żyłaby w złudnym poczuciu bezpieczeństwa, że jakby co to i tak mamy inne miejsce do życia i zawsze można się ewakuować z naszej umierającej kuli błota? Tylko, że nie bo i tak realnie nigdzie się nie ruszymy. Taka rozkinka.
Świetny artykuł