Pod koniec września szwedzkie placówki meteorologiczne, a za nimi duńska stacja sejsmiczna na wyspie Bornholm, poinformowały świat o poważnym naruszeniu gazociągów spoczywających na dnie Morza Bałtyckiego. Moment awarii oraz jednoczesne pojawienie się aż czterech nieszczelności w dwóch nitkach, dość jasno sugerują, że uszkodzenie Nord Stream nie było dziełem przypadku. Zostawmy jednak na boku wątek potencjalnego sabotażysty i skupmy się na równie ważnej kwestii środowiskowych oraz klimatycznych skutków tego niecodziennego wycieku.
Zacznijmy od umiejscowienia ostatnich wydarzeń w przestrzeni. Największe uszkodzenie dostrzeżono w okolicach Bornholmu, niecałe 200 kilometrów od polskiego wybrzeża, gdzie pojawiła się bulgocząca “plama” o niemal kilometrowej średnicy. 70 metrów niżej, po dnie Bałtyku przebiegają rury należące do najdłuższych podmorskich gazociągów świata: Nord Stream 1 oraz Nord Stream 2. Pierwsza z instalacji została otwarta w 2011 roku i transportowała gaz ziemny bezpośrednio z rosyjskiego Wyborgu do Greifswaldu w niemieckiej Maklemburgii. Druga przemierza podobną drogę, łącząc Ust-Ługę pod Petersburgiem z Lubminem, rzut kamieniem od Greifswaldu.
W momencie domniemanej eksplozji, oba rurociągi były nieczynne (pierwszy w związku z sankcjami, drugi w ogóle nie zdążył wejść do użytku), jednak mimo to, zawierały nieco gazu “technicznego”, koniecznego dla podtrzymania odpowiedniego ciśnienia (300 barów). Z oficjalnych komunikatów wiemy, że oba Nord Streamy – o zbliżonej długości i przepustowości – musiały kumulować zapasy liczące po minimum 177 milionów metrów sześciennych lub, w przeliczeniu na masę, po około 100 tysięcy ton metanu. Rzecz jasna, w praktyce zawartości było nieco więcej, niż zalecany margines. Według szacunków Niemieckiej Pomocy Środowiskowej (DUH) oraz Federalnej Agencji Ochrony Środowiska w obu rurach mogło zalegać łącznie od 300 do 350 tysięcy ton gazu ziemnego, wartego pół miliarda euro.
Sen z oczu naukowców spędza główny składnik błękitnego paliwa, czyli metan. Organiczny, łatwopalny związek chemiczny należy do gazów o największym potencjale cieplarnianym. Mówiąc najkrócej, metan zatrzymuje promieniowanie podczerwone, podkręcając temperaturę atmosfery podobnie do dwutlenku węgla – tyle, że robi to znacznie skuteczniej.
Jak bardzo? Zdaniem Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu (IPCC) w perspektywie dwudziestoletniej metan oddziałuje na klimat 72-krotnie mocniej od CO2. Z tego powodu, chociaż stężenie metanu w atmosferze wydaje się śladowe (ledwie 0,000187%), samodzielnie podnosi on globalną średnią temperatur o 0,5 stopnia.
Jak nietrudno policzyć, uwolnienie z gazociągów 350 tys. ton gazu ziemnego będzie stanowić ekwiwalent emisji 25 milionów ton CO2. Elektrownia węglowa w Bełchatowie – jeden z największych emitentów gazów cieplarnianych w Europie, odpowiadający za 1/5 produkcji prądu w naszym kraju – do osiągnięcia podobnego wyniku, musi funkcjonować przez 250 dni.
Możemy również pokusić się o porównanie z ogólnymi emisjami gospodarek poszczególnych państw. W takim ujęciu, 25 milionów ton CO2 stanowi nawet 50% całorocznej produkcji Danii, 40% Szwecji, ale już tylko 6% Polski i niecałe 3% Niemiec.
W realiach, gdzie największe mocarstwa rokrocznie wprowadzają do atmosfery całe miliardy ton gazów cieplarnianych, nie jest to wartość, która mogłaby w wymierny sposób, samodzielnie zachybotać światowym klimatem. Musimy jednak mieć na uwadze, że mówimy o zaledwie jednym źródle, istniejącym przez raptem kilka dni. W takim ujęciu, bałtycki wyciek gazu, jak najbardziej powinniśmy zaliczać do “superemiterów”.
Eee nie jest tak źle. Parę procent emisji przeciętnego państwa to nie dramat. Pewnie krowy więcej wydalają.