Szwecja, paź­dzier­nik 2006 roku. Premier nowego cen­tro­pra­wi­co­we­go rządu Fredrik Rein­feldt przyj­mu­je rezy­gna­cję od powo­ła­nej zale­d­wie dzie­sięć dni wcze­śniej mini­ster kultury. Wyszło na jaw, że Cecilia Stegö Chilò – wcze­śniej ceniona dzien­ni­kar­ka – przez lata unikała pła­ce­nia abo­na­men­tu tele­wi­zyj­ne­go i zatrud­nia­ła na czarno gospo­się. Nie było medial­nej szar­pa­ni­ny, “wyja­śnia­nia sprawy”, długich docho­dzeń i odwołań. Chilò przy­zna­ła się do winy, zre­zy­gno­wa­ła z urzędu, zapła­ci­ła karę i życzyła powo­dze­nia swojemu następ­cy. Koniec. Finito. Slut.

I tak próbuję sobie wyobra­zić prze­bieg ana­lo­gicz­nej afery tu i teraz. Praw­do­po­dob­nie usły­sze­li­by­śmy, że (kolej­ność przypadkowa):

  • wycią­ga­nie sprawy w tym momen­cie (nie­waż­ne jakim, każdy moment jest zły) to per­fid­ny atak polityczny,
  • dzien­ni­ka­rze są nie­obiek­tyw­ni i nie­god­ni zaufania,
  • afera została roz­dmu­cha­na, a zarzuty to zwykły kapiszon,
  • sprzą­tacz­ka była samotną matką, nato­miast ata­ko­wa­ny polityk chciał jej pomóc,
  • abo­na­ment to relikt prze­szło­ści i trzeba roz­po­cząć dys­ku­sję o jego usunięciu,
  • jest to temat zastępczy,
  • a tak w ogóle, to poseł opo­zy­cji zaniżył wartość kawa­ler­ki w oświad­cze­niu majątkowym.

Co dalej? Wyborcy pona­rze­ka­li­by przez kilka dni, pogde­ra­li, pośmia­li się z memów, po czym cynicz­nie stwier­dzi­li, że w sumie “wszyscy są tacy sami”. Byle kom­pro­mi­ta­cja nie odspa­wa­ła­by poli­ty­ka od stołka, a być może nawet – jeżeli umie­jęt­nie ska­na­li­zo­wał­by on swoją roz­po­zna­wal­ność – jeszcze roz­pę­dzi­ła­by jego karierę. Co naj­gor­sze, rzą­dzą­cy nauczy­li się już, że taka stra­te­gia prze­waż­nie działa.

Dla­cze­go system demo­kra­tycz­ny przy­po­mi­na coraz bar­dziej roz­kle­ko­ta­ny samo­chód? Dla­cze­go prze­sta­li­śmy reago­wać na czer­wo­ne kon­tro­l­ki na desce roz­dziel­czej? Dla­cze­go wybor­ców już prawie nic nie rusza?

Powód nr 1: Polityczna bańka (ale naprawdę gruba)

Kiedyś w dawnych czasach, kiedy szczy­tem tech­no­lo­gii była Nokia 3310, ludzie mieli do dys­po­zy­cji co naj­wy­żej kilka dużych gazet i parę kanałów tele­wi­zyj­nych. Wszyscy mieli podobny dostęp do infor­ma­cji, więc gdy wybu­chał skandal, każdy słyszał na jego temat z grubsza to samo.

Dziś dys­try­bu­cja wiedzy wygląda zupeł­nie inaczej. Twoja ciocia Kry­sty­na z kontem na Face­bo­oku może w ogóle nie usły­szeć o jakimś wyda­rze­niu, ponie­waż algo­rytm poka­zu­je jej tylko prze­pi­sy na sernik i “zdjęcia” rol­ni­ków, którym nikt nie pogra­tu­lo­wał (bo są ze wsi). Twój kolega Wojtek siedzi z kolei na grup­kach, żywią­cych go wyłącz­nie arty­ku­ła­mi o tym, że obecny rząd to ostat­nia zapora, chro­nią­ca kraj przed sługami szatana. Jest jeszcze sąsiad Zbyszek, który ogląda tego dziw­ne­go typa z YouTu­be­’a i zro­zu­miał, że wszyst­ko to teatr dla gojów, a rze­czy­wi­stość kreują tajne orga­ni­za­cje lub służby obcych mocarstw.

For­mal­nie zja­wi­sko bańki infor­ma­cyj­nej defi­niu­je się jako “efekt izo­la­cji inte­lek­tu­al­nej, która powsta­je w wyniku per­so­na­li­za­cji algo­ryt­micz­nej”. Mówiąc po ludzku: chociaż inter­net daje nam niemal nie­ogra­ni­czo­ny dostęp do wiedzy, w prak­ty­ce dosta­je­my wyłącz­nie skrawki, sta­ran­nie wydzie­lo­ne nam przez cyfro­wych gigantów.

Google, Face­bo­ok, YouTube i TikTok toczą nie­ustan­ny bój o twoją uwagę. Chcą, żebyś spędzał czas na ich apli­ka­cjach, klikał, scrol­lo­wał – ponie­waż na tym zara­bia­ją. Żeby to osią­gnąć, poka­zu­ją ci takie treści, które potwier­dza­ją twoje poglądy, upodo­ba­nia i emocje. Jeżeli szu­ka­łeś ostat­nio prze­pi­su na ciasto, nagle dosta­niesz wysyp fil­mi­ków od mistrzów cukier­nic­twa. Jeżeli oglą­da­łeś film z żółtymi napi­sa­mi o kosmi­tach budu­ją­cych pira­mi­dy, szybko zosta­niesz skie­ro­wa­ny ku pro­fi­lom o ufo­lo­gii. A jeżeli jesteś zade­kla­ro­wa­nym wyborcą jednej z partii, będziesz codzien­nie widział memy wyszy­dza­ją­ce drugą stronę. Chodzi tylko o to, żebyś czuł się kom­for­to­wo i nie szukał szczę­ścia poza platformą.

Powód nr 2: Komora echa

O pro­ble­mie baniek mówi się głośno od 2011 roku (kiedy pre­mie­rę miała książka The Filter Bubble), ale tak napraw­dę dopiero od nie­daw­na prze­ko­nu­je­my się, z jak bardzo destruk­cyj­nym mecha­ni­zmem mamy do czy­nie­nia. Zwłasz­cza, że w parze z bańkami wystę­pu­je inny szko­dli­wy efekt, nazy­wa­ny obra­zo­wo komorą echa (echo chamber).

Załóżmy, że nie znosisz Net­fli­xo­wej ekra­ni­za­cji Wiedź­mi­na. Wrzu­casz do social mediów komen­tarz, że serial to obraza Sap­kow­skie­go, aktorzy są drew­nia­ni, sce­na­riusz napi­sa­no na kolanie, a od CGI bolą zęby. I co się dzieje? Przez kolejne godziny widzisz podobne posty z fandomu, komen­to­wa­ne, udo­stęp­nia­ne i laj­ko­wa­ne przez tysiące osób. Nie tylko wpadłeś w bańkę osób o podob­nym guście, ale również dosta­łeś echo wła­snych myśli. Tak jakbyś krzyk­nął w jaskini – “ta Ciri jest do bani!” – i usły­szał sto razy to samo.

W takich warun­kach trudno o auto­re­flek­sję. Skoro tylu roz­sąd­nych ludzi mówi to samo, co ja, to naj­wy­raź­niej mam rację – a muszą być roz­sąd­ni, bo mówią to samo, co ja…

Z poli­ty­ką jest jeszcze gorzej, z uwagi na postę­pu­ją­cą pola­ry­za­cję. Jeśli popie­rasz jedną z opcji, twoją wir­tu­al­ną baniecz­kę bły­ska­wicz­nie wypełni przekaz par­tyj­ny; z kolei echo sprawi, że zosta­nie on powtó­rzo­ny tyle razy, ile trzeba, żeby dobrze wsiąkło. W tych warun­kach afera, którą żyje pół Polski, dla drugiej połowy wła­ści­wie nie istnieje.

Powód nr 3: Efekt drużyny piłkarskiej

Z doświad­cze­nia wiem, że kibice pił­kar­scy miewają problem z zacho­wa­niem obiek­ty­wi­zmu. Lekkie szarp­nię­cie za koszul­kę naszego zawod­ni­ka? “Sędzia, dawaj żółtą albo od razu czer­wo­ną!”. Wślizg od tyłu w nogi prze­ciw­ni­ka? “Cho­ler­ny symu­lant, położył się chociaż został ledwo draśnięty!”.

Porów­na­nie do meczu pił­kar­skie­go jest o tyle zasadne, że w coraz więk­szej liczbie państw obser­wu­je­my wyraźny podział na dwie “drużyny”, których kon­flikt wycieka daleko poza poli­tycz­ne boisko. Brandon Rot­tin­ghaus, który przez lata zbierał dane o kom­pro­mi­ta­cjach ame­ry­kań­skich poli­ty­ków, udo­ku­men­to­wał coś, co brzmi jak oczy­wi­stość, ale ma ogromne kon­se­kwen­cje: w dobie ostrej pola­ry­za­cji rośnie stron­ni­czość oby­wa­te­li, a stron­ni­czość zmniej­sza nega­tyw­ny wpływ skan­da­li na sondaże. 

Jak łatwo zgadnąć, im sil­niej­sza toż­sa­mość par­tyj­na – tym mniej­sze szanse, że jakie­kol­wiek wyda­rze­nie zmieni zdanie odda­ne­go wyborcy. Pojawia się przy tym efekt “sygnału par­tyj­ne­go”: więk­szość ludzi nie głosuje na czło­wie­ka, tylko na ety­kie­tę przy jego nazwi­sku. Innymi słowy, dla wielu wybor­ców sama przy­na­leż­ność par­tyj­na to wystar­cza­ją­cy argu­ment, żeby wyzbyć się wszel­kich wąt­pli­wo­ści. Liczy się herb drużyny na koszul­ce, nie oso­bi­ste zasługi czy grzesz­ki jed­nost­ki. Dotyczy to nawet poli­ty­ków “nie­za­leż­nych”, którzy mimo braku ofi­cjal­nej przy­na­leż­no­ści, są często trak­to­wa­ni jako ukryci stron­ni­cy którejś z wio­dą­cych opcji.

Ludzie chcą, żeby ich strona wygrała, a “tamta” prze­gra­ła. Za wszelką cenę. I przez to są skłonni wyba­czać namasz­czo­ne­mu przez partię kan­dy­da­to­wi rzeczy, za które ukrzy­żo­wa­li­by poli­ty­ka z prze­ciw­nej ekipy.

Powód nr 4: Problem hiperinformacji

W teorii, im więcej infor­ma­cji, tym lepiej poin­for­mo­wa­ni oby­wa­te­le. Zatem im więcej skan­da­li ujaw­ni­my, tym lep­szych wyborów doko­na­my, prawda?

Błąd, srogi błąd. Okazuje się, że gdy o skan­da­lach w prze­strze­ni publicz­nej mówi się za dużo, ludzie po prostu prze­sta­ją na nie reago­wać. To trochę jak z syre­na­mi alar­mo­wy­mi – jeśli co chwilę sły­szysz wycie, w końcu zaczy­nasz je igno­ro­wać. I nie, to nie jest leni­stwo czy głupota oby­wa­te­li. To natu­ral­na reakcja psy­cho­lo­gicz­na na prze­cią­że­nie infor­ma­cyj­ne. Gdy jeste­śmy stale bom­bar­do­wa­ni wie­ścia­mi o kolej­nych beze­ceń­stwach, w pewnym momen­cie prze­sta­je­my czuć ich ciężar. Stają się tłem – jak hałas starego klimatyzatora.

W pośred­ni sposób łączy się to z mecha­ni­zmem, który Hannah Arendt opisała jako “bana­li­za­cja zła”. Filo­zof­ka zauwa­ży­ła, że naj­gor­szych rzeczy – jak zbrod­nie wojenne – wcale nie muszą dopusz­czać się ste­reo­ty­po­wi sadyści pokroju puł­kow­ni­ka Hansa Landy. Za bestial­stwa­mi często stali sze­re­go­wi urzęd­ni­cy, którzy racjo­na­li­zo­wa­li własne postę­po­wa­nie tym, że po prostu wyko­nu­ją swoją pracę. W ten sposób zło staje się nudne. Ruty­no­we. Jak arkusz w Excelu.

Co to ma wspól­ne­go z poli­tycz­ny­mi skan­da­la­mi? Ano to, że gdy coś złego dzieje się zbyt często, jest codzien­no­ścią, prze­sta­je być dla naszego mózgu szo­ku­ją­ce. Skandal, który kiedyś miał moc bomby ato­mo­wej – dziś przy­po­mi­na bar­dziej petardę z odpustu. Reje­stru­jesz go, może się wzdry­gniesz, ale po chwili wrócisz do swoich spraw.

Sza­chraj­stwa w poli­ty­ce stają się tak wszech­obec­ne, że nie są już postrze­ga­ne jako kary­god­ny wyjątek, lecz jako reguła. I to jest moment, w którym demo­kra­cja osuwa się w nie­bez­piecz­ne rejony. Bo jeśli już nie czujemy, że cokol­wiek może nas szcze­rze oburzyć, to nawet naj­więk­sza afera zostaje przy­ję­ta z wzru­sze­niem ramion.

Powód nr 5: Efekt bumerangu (im bardziej krytykujesz, tym bardziej go lubię)

Jeśli pró­bu­jesz kogoś prze­ko­nać zbyt nachal­nie do swoich racji, czasami możesz uzyskać efekt odwrot­ny do zamie­rzo­ne­go. Można to nazwać prze­kor­no­ścią lub mądrzej reak­tan­cją – wzro­stem sym­pa­tii dla zaka­za­nej lub mocno kry­ty­ko­wa­nej opcji. Rezul­ta­tem jest efekt bume­ran­gu, czyli zmiana zdania osoby, ale w kie­run­ku innym, niż ten, do którego ktoś usi­ło­wał ją przekonać.

Wyobraź sobie, że twój ulu­bio­ny polityk zostaje oskar­żo­ny o coś nie do końca etycz­ne­go. Kupował gry na Steamie za mini­ste­rial­ne pie­nią­dze albo orga­ni­zo­wał nie­le­gal­ny prze­rzut alpak z Peru. Dowody są mocne, jednak oskar­że­nie pada z ust dzien­ni­ka­rza, którego nie cier­pisz, z gazety, której nigdy nie czytasz i w mocno napa­stli­wym tonie. Jak reagu­jesz? Jeżeli nadal potra­fisz cier­pli­wie wysłu­chać zarzu­tów – jesteś w mniejszości. 

Ludzki umysł ma brzydką ten­den­cję do fil­tro­wa­nia nie­przy­ja­zne­go prze­ka­zu, a nawet igno­ro­wa­nia faktów mogą­cych budzić dyso­nans poznaw­czy. Jednak co naj­dziw­niej­sze, w nie­któ­rych sytu­acjach argu­men­ty pod­wa­ża­ją­ce nasz świa­to­po­gląd, para­dok­sal­nie mogą go jeszcze umocnić. Wkrada się rozu­mo­wa­nie w stylu: “Może i chłop coś prze­skro­bał, ale skoro wszyst­kie media tak mocno próbują go zdys­kre­dy­to­wać, to jest w tym jakieś drugie dno. Musi im on bardzo prze­szka­dzać, więc warto dać mu szansę”.

To również swego rodzaju mecha­nizm obronny. Lubimy zacho­wy­wać auto­no­mię, więc kiedy czujemy, że ktoś wchodzi z bucio­ra­mi w nasze poglądy, sta­wia­my wewnętrz­ny opór. Bo dla­cze­go zależy mu na zmianie naszej opinii? Czy przy­pad­kiem nie próbuje nami mani­pu­lo­wać? W ogóle za kogo on się uważa i czemu suge­ru­je, co powin­ni­śmy myśleć?

I nabie­ra­my podejrz­li­wo­ści. Ale nie wobec afe­rzy­sty, tylko osób, które go przyłapały.

Powód nr 6: Efekt Trumpa

W latach 1972–74 ame­ry­kań­ską poli­ty­ką wstrzą­snę­ła afera Water­ga­te. W skrócie: dwóch upar­tych redak­to­rów Washing­ton Post nagło­śni­ło wtedy próbę zain­sta­lo­wa­nia pod­słu­chów w sie­dzi­bie Demo­kra­tów i serię nie­le­gal­nych działań na szczy­tach władzy. Nastą­pił poważny kryzys kon­sty­tu­cyj­ny, zakoń­czo­ny ustą­pie­niem pre­zy­den­ta Richar­da Nixona.

Nie wiem czy pięć­dzie­siąt lat później podobny incy­dent również dopro­wa­dził­by do impe­ach­men­tu, ale chyba nikt nie ma wąt­pli­wo­ści, że urzę­du­ją­cy Donald Trump nie pod­dał­by się bez bru­tal­nej walki. A nawet gdyby w końcu został odwo­ła­ny, nadal cie­szył­by się potęż­nym poparciem.

Ame­ry­kań­scy poli­to­lo­dzy mówią o efekcie Trumpa, kiedy polityk jest nawet nie tyle odporny na afery, co wręcz karmi nimi swój elek­to­rat. Jaka­kol­wiek krytyka ze strony mediów czy prze­ciw­ni­ków to dla wybor­ców tylko kolejny dowód na to, że ich kan­dy­dat “mówi prawdę”, “robi swoje” i “walczy z sys­te­mem”. Im większy atak, tym bar­dziej zwarte szeregi. Kon­tro­wer­sje prze­sta­ją być sygna­łem alar­mo­wym – to paliwo do kolej­nych kampanii.

Trump udo­wod­nił, że jeżeli nigdy nie przy­zna­jesz się do błędów i potra­fisz zręcz­nie sur­fo­wać na falach pola­ry­za­cji, praw­do­po­dob­nie nigdy nie zato­niesz. I chociaż mówimy o swego rodzaju feno­me­nie, na pewno znaj­dzie on lep­szych i gor­szych naśla­dow­ców pod każdą sze­ro­ko­ścią geograficzną.

Powód nr 7: Skandal to reklama

Bazując na powyż­szych punk­tach, można zacząć się zasta­na­wiać, czy dzien­ni­ka­rze w ogóle powinni infor­mo­wać opinię publicz­ną o każdym odkry­tym skan­da­lu. Brzmi nie­do­rzecz­nie, ale prak­ty­ka i badania coraz czę­ściej wska­zu­ją, że w pewnych oko­licz­no­ściach afera zamiast balastu, stanowi prze­pust­kę do kariery (i nie trzeba być do tego Trumpem).

Beth Miller z Uni­ver­si­ty of Mis­so­uri-Kansas City prze­pro­wa­dzi­ła w 2014 roku eks­pe­ry­ment, mający spraw­dzić, jak skandal oby­cza­jo­wy wpływa na roz­po­zna­wal­ność poli­ty­ka. Badacz­ka rozdała grupie stu­den­tów arty­ku­ły o fik­cyj­nym kan­dy­da­cie na bur­mi­strza, wraz z jego osią­gnię­cia­mi i pro­gra­mem wybor­czym. Nie­któ­rzy dostali też wzmian­kę o tym, że został on przy­ła­pa­ny z kochanką.

Można byłoby się spo­dzie­wać, że stu­den­ci, którzy czytali o roman­sie skupią się na nim tak bardzo, że zigno­ru­ją resztę arty­ku­łu. Stało się jednak dokład­nie odwrot­nie. Osoby, które dowie­dzia­ły się o skan­da­lu, zapa­mię­ta­ły również lepiej infor­ma­cje poli­tycz­ne. Zdaniem Miller wynika to ze struk­tu­ry ludz­kiej pamięci, dzia­ła­ją­cej jak sieć połą­czo­nych węzłów. Silny bodziec emo­cjo­nal­ny akty­wu­je wszyst­kie powią­za­ne z nim infor­ma­cje, w tym przy­pad­ku również te doty­czą­ce poglą­dów aferzysty.

Morał? Nega­tyw­na roz­po­zna­wal­ność jest lepsza niż żadna. Mając na liście dwóch kan­dy­da­tów o podob­nym CV – praw­do­po­dob­nie wygra ten, o którym się mówi. Nawet jeżeli jego nazwi­sko prze­wi­ja się w mediach wyłącz­nie w kon­tek­ście roman­sów lub szem­ra­nych interesów.


Zbierz­my to wszyst­ko w jeden obraz. Infor­ma­cje są spo­la­ry­zo­wa­ne, a ludzie kon­su­mu­ją głównie te treści, które potwier­dza­ją ich poglądy. Skan­da­li w prze­strze­ni publicz­nej jest za dużo, żeby kto­kol­wiek mógł to prze­tra­wić. Poli­ty­ka stała się wojną ple­mien­ną, gdzie liczy się wygrana naszej drużyny, bez względu na koszty, rozum i godność czło­wie­ka. Nato­miast same afery, zamiast oczysz­czać scenę poli­tycz­ną z naj­gor­szych szu­mo­win, mobi­li­zu­ją ich elek­to­rat i dodają im popularności.

Wiem, korci żeby zacząć płakać nad upad­kiem oby­cza­jów i końcem cywi­li­za­cji. Pamię­taj jednak, że każde poko­le­nie narzeka na aktu­al­ną klasę polityczną.

To nie koniec. To kolejny etap. Natu­ral­na ewo­lu­cja systemu w odpo­wie­dzi na zmiany w tech­no­lo­gii, mediach i spo­łe­czeń­stwie. Część poli­ty­ków po prostu już przy­sto­so­wa­ła się do obec­nych warun­ków, wyko­rzy­stu­jąc nowe metody mani­pu­la­cji. Czy to etyczne? Pewnie nie, ale równie dobrze mogli­by­śmy mieć pre­ten­sje do lisa, że porwał kurę z otwar­te­go kurnika. Taka jego natura, a tylko od nas zależy, jak się przed nim zabezpieczymy.

Kategorie: