Szwecja, październik 2006 roku. Premier nowego centroprawicowego rządu Fredrik Reinfeldt przyjmuje rezygnację od powołanej zaledwie dziesięć dni wcześniej minister kultury. Wyszło na jaw, że Cecilia Stegö Chilò – wcześniej ceniona dziennikarka – przez lata unikała płacenia abonamentu telewizyjnego i zatrudniała na czarno gosposię. Nie było medialnej szarpaniny, “wyjaśniania sprawy”, długich dochodzeń i odwołań. Chilò przyznała się do winy, zrezygnowała z urzędu, zapłaciła karę i życzyła powodzenia swojemu następcy. Koniec. Finito. Slut.
I tak próbuję sobie wyobrazić przebieg analogicznej afery tu i teraz. Prawdopodobnie usłyszelibyśmy, że (kolejność przypadkowa):
- wyciąganie sprawy w tym momencie (nieważne jakim, każdy moment jest zły) to perfidny atak polityczny,
- dziennikarze są nieobiektywni i niegodni zaufania,
- afera została rozdmuchana, a zarzuty to zwykły kapiszon,
- sprzątaczka była samotną matką, natomiast atakowany polityk chciał jej pomóc,
- abonament to relikt przeszłości i trzeba rozpocząć dyskusję o jego usunięciu,
- jest to temat zastępczy,
- a tak w ogóle, to poseł opozycji zaniżył wartość kawalerki w oświadczeniu majątkowym.
Co dalej? Wyborcy ponarzekaliby przez kilka dni, pogderali, pośmiali się z memów, po czym cynicznie stwierdzili, że w sumie “wszyscy są tacy sami”. Byle kompromitacja nie odspawałaby polityka od stołka, a być może nawet – jeżeli umiejętnie skanalizowałby on swoją rozpoznawalność – jeszcze rozpędziłaby jego karierę. Co najgorsze, rządzący nauczyli się już, że taka strategia przeważnie działa.
Dlaczego system demokratyczny przypomina coraz bardziej rozklekotany samochód? Dlaczego przestaliśmy reagować na czerwone kontrolki na desce rozdzielczej? Dlaczego wyborców już prawie nic nie rusza?
Powód nr 1: Polityczna bańka (ale naprawdę gruba)

Kiedyś w dawnych czasach, kiedy szczytem technologii była Nokia 3310, ludzie mieli do dyspozycji co najwyżej kilka dużych gazet i parę kanałów telewizyjnych. Wszyscy mieli podobny dostęp do informacji, więc gdy wybuchał skandal, każdy słyszał na jego temat z grubsza to samo.
Dziś dystrybucja wiedzy wygląda zupełnie inaczej. Twoja ciocia Krystyna z kontem na Facebooku może w ogóle nie usłyszeć o jakimś wydarzeniu, ponieważ algorytm pokazuje jej tylko przepisy na sernik i “zdjęcia” rolników, którym nikt nie pogratulował (bo są ze wsi). Twój kolega Wojtek siedzi z kolei na grupkach, żywiących go wyłącznie artykułami o tym, że obecny rząd to ostatnia zapora, chroniąca kraj przed sługami szatana. Jest jeszcze sąsiad Zbyszek, który ogląda tego dziwnego typa z YouTube’a i zrozumiał, że wszystko to teatr dla gojów, a rzeczywistość kreują tajne organizacje lub służby obcych mocarstw.
Formalnie zjawisko bańki informacyjnej definiuje się jako “efekt izolacji intelektualnej, która powstaje w wyniku personalizacji algorytmicznej”. Mówiąc po ludzku: chociaż internet daje nam niemal nieograniczony dostęp do wiedzy, w praktyce dostajemy wyłącznie skrawki, starannie wydzielone nam przez cyfrowych gigantów.
Google, Facebook, YouTube i TikTok toczą nieustanny bój o twoją uwagę. Chcą, żebyś spędzał czas na ich aplikacjach, klikał, scrollował – ponieważ na tym zarabiają. Żeby to osiągnąć, pokazują ci takie treści, które potwierdzają twoje poglądy, upodobania i emocje. Jeżeli szukałeś ostatnio przepisu na ciasto, nagle dostaniesz wysyp filmików od mistrzów cukiernictwa. Jeżeli oglądałeś film z żółtymi napisami o kosmitach budujących piramidy, szybko zostaniesz skierowany ku profilom o ufologii. A jeżeli jesteś zadeklarowanym wyborcą jednej z partii, będziesz codziennie widział memy wyszydzające drugą stronę. Chodzi tylko o to, żebyś czuł się komfortowo i nie szukał szczęścia poza platformą.
Powód nr 2: Komora echa

O problemie baniek mówi się głośno od 2011 roku (kiedy premierę miała książka The Filter Bubble), ale tak naprawdę dopiero od niedawna przekonujemy się, z jak bardzo destrukcyjnym mechanizmem mamy do czynienia. Zwłaszcza, że w parze z bańkami występuje inny szkodliwy efekt, nazywany obrazowo komorą echa (echo chamber).
Załóżmy, że nie znosisz Netflixowej ekranizacji Wiedźmina. Wrzucasz do social mediów komentarz, że serial to obraza Sapkowskiego, aktorzy są drewniani, scenariusz napisano na kolanie, a od CGI bolą zęby. I co się dzieje? Przez kolejne godziny widzisz podobne posty z fandomu, komentowane, udostępniane i lajkowane przez tysiące osób. Nie tylko wpadłeś w bańkę osób o podobnym guście, ale również dostałeś echo własnych myśli. Tak jakbyś krzyknął w jaskini – “ta Ciri jest do bani!” – i usłyszał sto razy to samo.
W takich warunkach trudno o autorefleksję. Skoro tylu rozsądnych ludzi mówi to samo, co ja, to najwyraźniej mam rację – a muszą być rozsądni, bo mówią to samo, co ja…
Z polityką jest jeszcze gorzej, z uwagi na postępującą polaryzację. Jeśli popierasz jedną z opcji, twoją wirtualną banieczkę błyskawicznie wypełni przekaz partyjny; z kolei echo sprawi, że zostanie on powtórzony tyle razy, ile trzeba, żeby dobrze wsiąkło. W tych warunkach afera, którą żyje pół Polski, dla drugiej połowy właściwie nie istnieje.
Powód nr 3: Efekt drużyny piłkarskiej

Z doświadczenia wiem, że kibice piłkarscy miewają problem z zachowaniem obiektywizmu. Lekkie szarpnięcie za koszulkę naszego zawodnika? “Sędzia, dawaj żółtą albo od razu czerwoną!”. Wślizg od tyłu w nogi przeciwnika? “Cholerny symulant, położył się chociaż został ledwo draśnięty!”.
Porównanie do meczu piłkarskiego jest o tyle zasadne, że w coraz większej liczbie państw obserwujemy wyraźny podział na dwie “drużyny”, których konflikt wycieka daleko poza polityczne boisko. Brandon Rottinghaus, który przez lata zbierał dane o kompromitacjach amerykańskich polityków, udokumentował coś, co brzmi jak oczywistość, ale ma ogromne konsekwencje: w dobie ostrej polaryzacji rośnie stronniczość obywateli, a stronniczość zmniejsza negatywny wpływ skandali na sondaże.
Jak łatwo zgadnąć, im silniejsza tożsamość partyjna – tym mniejsze szanse, że jakiekolwiek wydarzenie zmieni zdanie oddanego wyborcy. Pojawia się przy tym efekt “sygnału partyjnego”: większość ludzi nie głosuje na człowieka, tylko na etykietę przy jego nazwisku. Innymi słowy, dla wielu wyborców sama przynależność partyjna to wystarczający argument, żeby wyzbyć się wszelkich wątpliwości. Liczy się herb drużyny na koszulce, nie osobiste zasługi czy grzeszki jednostki. Dotyczy to nawet polityków “niezależnych”, którzy mimo braku oficjalnej przynależności, są często traktowani jako ukryci stronnicy którejś z wiodących opcji.
Ludzie chcą, żeby ich strona wygrała, a “tamta” przegrała. Za wszelką cenę. I przez to są skłonni wybaczać namaszczonemu przez partię kandydatowi rzeczy, za które ukrzyżowaliby polityka z przeciwnej ekipy.
Powód nr 4: Problem hiperinformacji

W teorii, im więcej informacji, tym lepiej poinformowani obywatele. Zatem im więcej skandali ujawnimy, tym lepszych wyborów dokonamy, prawda?
Błąd, srogi błąd. Okazuje się, że gdy o skandalach w przestrzeni publicznej mówi się za dużo, ludzie po prostu przestają na nie reagować. To trochę jak z syrenami alarmowymi – jeśli co chwilę słyszysz wycie, w końcu zaczynasz je ignorować. I nie, to nie jest lenistwo czy głupota obywateli. To naturalna reakcja psychologiczna na przeciążenie informacyjne. Gdy jesteśmy stale bombardowani wieściami o kolejnych bezeceństwach, w pewnym momencie przestajemy czuć ich ciężar. Stają się tłem – jak hałas starego klimatyzatora.
W pośredni sposób łączy się to z mechanizmem, który Hannah Arendt opisała jako “banalizacja zła”. Filozofka zauważyła, że najgorszych rzeczy – jak zbrodnie wojenne – wcale nie muszą dopuszczać się stereotypowi sadyści pokroju pułkownika Hansa Landy. Za bestialstwami często stali szeregowi urzędnicy, którzy racjonalizowali własne postępowanie tym, że po prostu wykonują swoją pracę. W ten sposób zło staje się nudne. Rutynowe. Jak arkusz w Excelu.
Co to ma wspólnego z politycznymi skandalami? Ano to, że gdy coś złego dzieje się zbyt często, jest codziennością, przestaje być dla naszego mózgu szokujące. Skandal, który kiedyś miał moc bomby atomowej – dziś przypomina bardziej petardę z odpustu. Rejestrujesz go, może się wzdrygniesz, ale po chwili wrócisz do swoich spraw.
Szachrajstwa w polityce stają się tak wszechobecne, że nie są już postrzegane jako karygodny wyjątek, lecz jako reguła. I to jest moment, w którym demokracja osuwa się w niebezpieczne rejony. Bo jeśli już nie czujemy, że cokolwiek może nas szczerze oburzyć, to nawet największa afera zostaje przyjęta z wzruszeniem ramion.
Powód nr 5: Efekt bumerangu (im bardziej krytykujesz, tym bardziej go lubię)

Jeśli próbujesz kogoś przekonać zbyt nachalnie do swoich racji, czasami możesz uzyskać efekt odwrotny do zamierzonego. Można to nazwać przekornością lub mądrzej reaktancją – wzrostem sympatii dla zakazanej lub mocno krytykowanej opcji. Rezultatem jest efekt bumerangu, czyli zmiana zdania osoby, ale w kierunku innym, niż ten, do którego ktoś usiłował ją przekonać.
Wyobraź sobie, że twój ulubiony polityk zostaje oskarżony o coś nie do końca etycznego. Kupował gry na Steamie za ministerialne pieniądze albo organizował nielegalny przerzut alpak z Peru. Dowody są mocne, jednak oskarżenie pada z ust dziennikarza, którego nie cierpisz, z gazety, której nigdy nie czytasz i w mocno napastliwym tonie. Jak reagujesz? Jeżeli nadal potrafisz cierpliwie wysłuchać zarzutów – jesteś w mniejszości.
Ludzki umysł ma brzydką tendencję do filtrowania nieprzyjaznego przekazu, a nawet ignorowania faktów mogących budzić dysonans poznawczy. Jednak co najdziwniejsze, w niektórych sytuacjach argumenty podważające nasz światopogląd, paradoksalnie mogą go jeszcze umocnić. Wkrada się rozumowanie w stylu: “Może i chłop coś przeskrobał, ale skoro wszystkie media tak mocno próbują go zdyskredytować, to jest w tym jakieś drugie dno. Musi im on bardzo przeszkadzać, więc warto dać mu szansę”.
To również swego rodzaju mechanizm obronny. Lubimy zachowywać autonomię, więc kiedy czujemy, że ktoś wchodzi z buciorami w nasze poglądy, stawiamy wewnętrzny opór. Bo dlaczego zależy mu na zmianie naszej opinii? Czy przypadkiem nie próbuje nami manipulować? W ogóle za kogo on się uważa i czemu sugeruje, co powinniśmy myśleć?
I nabieramy podejrzliwości. Ale nie wobec aferzysty, tylko osób, które go przyłapały.
Powód nr 6: Efekt Trumpa

W latach 1972–74 amerykańską polityką wstrząsnęła afera Watergate. W skrócie: dwóch upartych redaktorów Washington Post nagłośniło wtedy próbę zainstalowania podsłuchów w siedzibie Demokratów i serię nielegalnych działań na szczytach władzy. Nastąpił poważny kryzys konstytucyjny, zakończony ustąpieniem prezydenta Richarda Nixona.
Nie wiem czy pięćdziesiąt lat później podobny incydent również doprowadziłby do impeachmentu, ale chyba nikt nie ma wątpliwości, że urzędujący Donald Trump nie poddałby się bez brutalnej walki. A nawet gdyby w końcu został odwołany, nadal cieszyłby się potężnym poparciem.
Amerykańscy politolodzy mówią o efekcie Trumpa, kiedy polityk jest nawet nie tyle odporny na afery, co wręcz karmi nimi swój elektorat. Jakakolwiek krytyka ze strony mediów czy przeciwników to dla wyborców tylko kolejny dowód na to, że ich kandydat “mówi prawdę”, “robi swoje” i “walczy z systemem”. Im większy atak, tym bardziej zwarte szeregi. Kontrowersje przestają być sygnałem alarmowym – to paliwo do kolejnych kampanii.
Trump udowodnił, że jeżeli nigdy nie przyznajesz się do błędów i potrafisz zręcznie surfować na falach polaryzacji, prawdopodobnie nigdy nie zatoniesz. I chociaż mówimy o swego rodzaju fenomenie, na pewno znajdzie on lepszych i gorszych naśladowców pod każdą szerokością geograficzną.
Powód nr 7: Skandal to reklama

Bazując na powyższych punktach, można zacząć się zastanawiać, czy dziennikarze w ogóle powinni informować opinię publiczną o każdym odkrytym skandalu. Brzmi niedorzecznie, ale praktyka i badania coraz częściej wskazują, że w pewnych okolicznościach afera zamiast balastu, stanowi przepustkę do kariery (i nie trzeba być do tego Trumpem).
Beth Miller z University of Missouri-Kansas City przeprowadziła w 2014 roku eksperyment, mający sprawdzić, jak skandal obyczajowy wpływa na rozpoznawalność polityka. Badaczka rozdała grupie studentów artykuły o fikcyjnym kandydacie na burmistrza, wraz z jego osiągnięciami i programem wyborczym. Niektórzy dostali też wzmiankę o tym, że został on przyłapany z kochanką.
Można byłoby się spodziewać, że studenci, którzy czytali o romansie skupią się na nim tak bardzo, że zignorują resztę artykułu. Stało się jednak dokładnie odwrotnie. Osoby, które dowiedziały się o skandalu, zapamiętały również lepiej informacje polityczne. Zdaniem Miller wynika to ze struktury ludzkiej pamięci, działającej jak sieć połączonych węzłów. Silny bodziec emocjonalny aktywuje wszystkie powiązane z nim informacje, w tym przypadku również te dotyczące poglądów aferzysty.
Morał? Negatywna rozpoznawalność jest lepsza niż żadna. Mając na liście dwóch kandydatów o podobnym CV – prawdopodobnie wygra ten, o którym się mówi. Nawet jeżeli jego nazwisko przewija się w mediach wyłącznie w kontekście romansów lub szemranych interesów.
Zbierzmy to wszystko w jeden obraz. Informacje są spolaryzowane, a ludzie konsumują głównie te treści, które potwierdzają ich poglądy. Skandali w przestrzeni publicznej jest za dużo, żeby ktokolwiek mógł to przetrawić. Polityka stała się wojną plemienną, gdzie liczy się wygrana naszej drużyny, bez względu na koszty, rozum i godność człowieka. Natomiast same afery, zamiast oczyszczać scenę polityczną z najgorszych szumowin, mobilizują ich elektorat i dodają im popularności.
Wiem, korci żeby zacząć płakać nad upadkiem obyczajów i końcem cywilizacji. Pamiętaj jednak, że każde pokolenie narzeka na aktualną klasę polityczną.
To nie koniec. To kolejny etap. Naturalna ewolucja systemu w odpowiedzi na zmiany w technologii, mediach i społeczeństwie. Część polityków po prostu już przystosowała się do obecnych warunków, wykorzystując nowe metody manipulacji. Czy to etyczne? Pewnie nie, ale równie dobrze moglibyśmy mieć pretensje do lisa, że porwał kurę z otwartego kurnika. Taka jego natura, a tylko od nas zależy, jak się przed nim zabezpieczymy.
Miałem ostatnio takie przemyślenia, że poziom debat jest żenująco niski. Najlepiej z tych potyczek wychodzi ten polityk, który bardziej zmasakruje logikę.
W punkt. Podsumowując:

Polityka nie stała się wojną plemienną, polityka była i jest wojną plemienną od zarania dziejów cywilizacji. Dekady, wieki, czy milenia temu można było napisać podobny tekst z identycznym podsumowaniem. Nic tu nowego, nic odkrywczego, ot cecha wrodzona gatunku Homo Sapiens.
Tyle, że kury albo wyginą, albo znajdą sposób na ratowanie się od lisa. A my, na razie, jesteśmy po stronie przegranej, bez pomysłu jak sobie z tym poradzić.
A więc mamy diagnozę. Społeczeństwo choruje i wiemy dlaczego. Teraz pytanie zasadnicze — ale jak to wyleczyć?
dla własnego zdrowia psychicznego ograniczyć media społecznościowe do minimum, to jedyne rozwiązanie dla społeczeństwa którego nie jesteśmy w stanie zrealizować 🙂
[…] nawet wiem, rozumiem, że bańka informacyjna, że komora echa, że efekt hiperinformacji (alejakto ładnie piszą), ale ileś tam osób, choćby wymieniony Kościół i księża, przecież uczy się etyki, powinno […]
Tu nie ma co narzekać, faktycznie. Ale smutne to. My naprawdę jesteśmy “w przededniu” jakiegoś przesilenia globalnego. Pytanie czy ten New World Order nastąpi na drodze ewolucji czy rewolucji. Historia uczy, że raczej to drugie.
Poważnie wspominasz o NWO?
Najgorsze jest to, że na najważniejszą osobę w państwie może głosować każdy głupi, że się tak wyrażę (nie obrażając nikogo). Nie jest to wybór w pełni świadomy, ani racjonalny. Nie mają znaczenia afery za kandydatem stojące, ale skoro taki kandydat jest zadeklarowanym katolikiem to ok, musi być dobry. Kampanie prezydenckie stają się coraz bardziej brutalne i nie chodzi w nich już o walkę na to kto przedstawi lepszy program, tylko o to, żeby wyciągnąć jak największą liczbę haków na przeciwnika. Aby tego wszystkiego uniknąć prezydent powinien być wybierany przez ludzi bardziej świadomych, z polityką obeznanych i na co dzień w życiu politycznym uczestniczących. Coraz częściej mówi się w tym kontekście o Zgromadzeniu Narodowym. I to chyba jest dobry pomysł.
To jest pomysł idealistyczny, ale skrajnie naiwny. 3/4 swojego dorosłego życia spędziłem w Krakowie, w środowisku akademickim. Od jakichś 15 lat mieszkam na wsi — prawdziwej wsi, a nie na obrzeżach aglomeracji. Sczerze mówiąc — nie zauważam wielkiej różnicy w poziomie rozpoznania sytuacji politycznej. A poza tym, kto będzie typował tych “bardziej świadomych”? Ryzykuje Pani, że znajdzie się poza pulą 🙁
Obecnie w wyborach prezydenckich może startować każdy (nie chcę pisać, że głupek) pod warunkiem, że zbierze określoną ilość podpisów. Ot taki swoisty casting. Powszechne wybory prezydenckie wiążą się dzisiaj z olbrzymimi kosztami potrzebnymi do zrobienia dobrej kampanii, z podsycaniem wzajemnej nienawiści, ciągłym opluwaniem się i wulgaryzmami. Takie społeczeństwo mamy: rozbite, podzielone osłabione. Do tego wszystkiego dochodzi niebezpieczeństwo związane z ingerencją zewnętrzną w proces wyborczy, głównie za pośrednictwem mediów społecznościowych, które najczęściej robią ludziom sieczkę z mózgu. Czy prezydent wybierany w taki sposób, to wybór na prawdę świadomy? Wybór prezydenta przez Zgromadzenie Narodowe eliminuje wyżej wymienione problemy, jest więc procesem dużo bezpieczniejszym, nie wspominając już o kosztach.
Prezydent w Polsce to w ogóle takie nie wiadomo co. Funkcje głównie reprezentacyjne ale poza tym uniewinnianie (co z trójpodziałem władzy?) i prawo weta przez co prezydent z opozycji działa jak totalny hamulcowy.
Nie wiem kto taką bzdurę wymyślił ale za mądry to on nie był.
Prezydent powinien pełnić tylko funkcje reprezentacyjne a wtedy jak najbardziej może i powinien być wybierany przez ZN
W większości przypadków, nawet jeśli system polityczny nie jest “prezydencki”, to prezydentowi przysługuje prawo łaski. Trójpodział władzy nie ma tu nic do rzeczy — to tylko taki wentyl. “Nie wiem kto taką bzdurę wymyślił ale za mądry to on nie był” — bo tu wchodzi polityka. Niektóre środowiska obawiały się Wałęsy i pisały nowelizację Konstytucji “pod Wałęsę”, żeby nie miał zbyt wielkiej władzy.
Wentyl czego? I do czego służący?
Nadal uważam że to wcinanie się we władzę sądowniczą — zmiana decyzji niezawisłego sądu.
Już nie mówię o tym że w większości ułaskawiają ludzi których nie znają. Popatrz na same ilości ułaskawionych — oni to podpisują hurtem, bez czytania.
Jasne że polityka ale podtrzymuję stwierdzenie że pisali to durnie. Bali się Wałęsy (który miał ciągoty do systemu prezydenckiego i próbował rządzić dekretami) więc skroili mu uprawnienia w których może być tylko obstruktorem. Widzisz tu sens?
“Wentyl czego? I do czego służący” — bo sądy nie są ani tak niezależne, bezstronne i nieomylne, jak się czasem ludziom wydaje.
“Widzisz tu sens” — nie, ja tylko napisałem, jak było. Moim skromnym zdaniem powinno się wprowadzić do Konstytucji zapis, że wszelkie zmiany dotyczące ordynacji wyborczej, kompetencji parlamentu i prezydenta powinny obowiązywać nie w najbliższych, tylko w następnych wyborach. Tyle, że na to nie ma najmniejszych szans 🙁
Za to prezydent i jego kancelaria są tak niezależni, bezstronni i nieomylni że mogą ułaskawić każdego od drobnego złodzieja sklepowego do masowego mordercy.
Dodatkowo zauważę że żeby zostać sędzią trzeba skończyć studia, zrobić praktyki i nie wiem co jeszcze.
Żeby zostać prezydentem trzeba mieć 35 lat i przekonać niezbyt inteligentnych ludzi żeby na ciebie zagłosowali.
Faktycznie, prezydent musi mieć prawo łaski — że tak pozwolę sobie posunąć się do ironii.
Napisała Pani, że “na najważniejszą osobę w państwie może głosować każdy głupi”, niechcący obrażając tym wyborców konkurenta… i swojego kandydata. Ma Pani rację, że media społecznościowe robią sieczkę z mózgu, ale tam, gdzie życie toczy się normalnie, jakoś nie widzę “rozbicia, podzielenia i osłabienia” — co najwyżej jakieś żartobliwe komentarze. I najważniejsze. Naprawdę, obserwując przedstawicieli Zgromadzenia Narodowego, uważa ich Pani za “świadomych i z polityką obeznanych” i do tego pewnie uczciwych? Przecież zagłosują tak, jak im każą szefowie klubów i tyle. Poza tym mieliśmy już w historii taki tryb wyboru i prezydentem został Wojciech Jaruzelski, jednym głosem, bo “uczciwy” poseł zatrzasnął się w toalecie. Woli Pani takie procedury??
Zgromadzenie Narodowe wybierało prezydenta już w okresie międzywojennym, a Jaruzelski i komuna dawno za nami.
Mnie niepokoi jedna rzecz: jak przyjmuje się ludzi do pracy to wymaga się od nich konkretnych umiejętności, określonego doświadczenia, znajomości języków itd., a jeśli chodzi o wybór najważniejszej osoby w państwie, to wystarczą podpisy na liście. Warto sobie przypomnieć wyrosłego nagle jak spod ziemi kandydata na prezydenta Stanisława Tymińskiego i jego słynną “czarną teczkę” oraz panikę jaka nastąpiła, gdy znalazł się w drugiej turze wyborów przeciwko Lechowi Wałęsie.
No tak, wybrało Narutowicza, który wcale tego nie chciał i wiadomo, jak to się skończyło. Mościcki — szkoda gadać, a Wojciechowski… hmmm — chyba nie udźwignął ciężaru odpowiedzialności.
Co do Jaruzelskiego i komuny, to tylko napisałem, że decyzje ZN bywają niezrozumiałe dla obywateli.
Na koniec — ma Pani rację z “przyjmowaniem na etat prezydenta”, tylko znajomość języków jest tu chyba na ostatnim miejscu.
Ciekawą kwestią tych wyborów jest kwestia obrzucania się błotem i innymi obelgami podczas gdy nie było mowy u wyborców jednej ze stron, o tym że ich kandydat nie przyczynił się do poprawy życia przeciętnego Polaka będąc u steru partii posiadającej władzę, nie dowieźli swoich obietnic. Tutaj zadziałał również mechanizm wyparcia. Chciałbym również odnieść się do kwestii, że jednak dla wielu ludzi z wykształceniem innym niż wyższe wg sondaży głosowało na kandydata, który adresował podstawowe lęki dotyczące bezpieczeństwa kraju (nawet 8mka Mentzena, która wprost odnosi się do tego co w sumie niezależnie od partii każdy polityk powinien mieć na uwadze była przedmiotem spornym). Dla wielu ludzi te lęki są ważniejsze niż górnolotne myślenie o polityce unijnej, której nawet dobrze nie poznali jej zwolennicy. Lub nie przeanalizowali jej skutków w formacie globalnym i gospodarczym prowadzącym do kolapsu gospodarczego Europy, który jest faktem. Pragnę otworzyć Wasze oczy i niezwykle inteligentne mózgi osób czytających ten portal (jest świetny i utrzymywał się tyle czasu bez polityki, że pewnym upadkiem naszego kraju jest jej wstąpienie na karty alejakto będącego ostoją wiedzy czysto naukowej) na spojrzenie nieidelogiczne, na osąd wykonanych akcji politycznych, a nie przeszłości poszczególnych osób zanim zaczęły pełnić funkcję. Nie bronie elekta, też będę narzekac, ale nie dajcie się nabrać na produkt polityczny będący ładnie opakowany, za którym nie stoi konkretne zachowanie i akcje.
Akurat ten tekst jest nie tyle polityczny, co politologiczny lub socjologiczny. Celowo nie wskazuję w nim palcem na żadne konkretne nazwisko czy opcje — chodziło mi o pochylenie się nad mechanizmami, które przy każdych kolejnych wyborach (nie tylko w Polsce) będą wybrzmiewały coraz mocniej.
Dzięki, ale akurat trochę się pomyliłeś. Przypomniał mi się felieton, który napisałem osiem lat temu i który IMO nadal pozostaje aktualny “Najgorsza rzecz jaką wmówili Ci politycy”: https://www.kwantowo.pl/2017/12/10/najgorsza-rzecz-jaka-wmowili-ci-politycy/
No dobrze, to znamy już chorobę. A jakie lekarstwo?
Wylogować się stąd. W sensie stąd ogólnie…
Ale nie z Alejakto.pl
Zadane w tytule pytanie jeszcze nigdy nie było tak aktualne jak obecnie, a o wypunktowanych w tekście powodach takiego stanu rzeczy powinno się uczyć w szkołach — i to nie tylko w kontekście politycznym. Niestety system oświaty nie nadąża za tą cywilizacyjną rewolucją. Wręcz przeciwnie — media społecznościowe czy narzędzia SI tylko te problemy pogłębiają. To nie sposób wyboru czy kompetencje prezydenta, premiera lub innego posła rozwiążą problem. Podstawą jakiejkolwiek poprawy jest wykształcone, świadome, współdziałające społeczeństwo, co — delikatnie mówiąc — nie jest niestety priorytetem tych, którzy tę rzeczywistość kształtują.
Dostęp do wiedzy nigdy nie był tak prosty jak teraz. Możliwości nauki są praktycznie nieograniczone.
Co z tego skoro większość ludzi jest leniwa.
Myślenie jest męczące.
I nie jest to nic nowego, tak zawsze było, jest i będzie.
Nie do końca też rozumiem dlaczego to nieokreślony, magiczny ktoś ma tworzyć to wykształcone i świadome społeczeństwo.
A to społeczeństwo samo nie potrafi o to zadbać?
Bo jak nie to może jednak przyznajmy że to naturalny stan rzeczy. Smutny ale naturalny.
“Dostęp do wiedzy nigdy nie był tak prosty jak teraz. Możliwości nauki są praktycznie nieograniczone.” — i tu jest Pan, jak mawiał klasyk w “mylnym błędzie”. Moja córka przyniosła mi kilka prac swoich studentów, bo coś jej nie pasowały do ich dotychczasowych dokonań. Cztery były dosłownymi kopiami z wikipedii a dwie tworami (raczkującej wówczas) SI. Efekt? Została wezwana na dywanik, bo uczelnia nie może karać studentów za innowacyjność. Kasa, Misiu…Kasa…
“Myślenie jest męczące.” — NIEPRAWDA!!!!
“Nie do końca też rozumiem dlaczego to nieokreślony, magiczny ktoś ma tworzyć to wykształcone i świadome społeczeństwo” — nie KTOS, tylko świadoma, dobrze wykształcona rodzina — podstawowe środowisko w którym rozwija się dziecko, która jest na ostatnim miejscu w priorytetach rządzących
Po pierwsze nie panuj mi, proszę bo czuję się starszy niż jestem 🙂
Poza tym twierdzisz że jestem w błędzie a zaraz po tym przytaczasz dowody na to że jednak mam rację.
Dostęp do wiedzy jest banalnie prosty — do wspomnianej już Wikipedii, do już nie tak raczkującego AI i do całej masy innych źródeł w Internecie i poza nim.
Myślenie jest męczące. Wspomniani studenci byli w stanie skopiować prace z Wikipedii ale napisanie własnej pracy na ich podstawie czy choćby przepisanie ich aby nie były dosłownymi kopiami już było… no właśnie, nie poza możliwościami ale poza chęciami. Bo to wymaga myślenia, czasu, pracy. A ludzie z natury są leniwi.
Nie wiem czemu ma służyć uwaga o systemie szkolnictwa w Polsce. Nie ma to żadnego związku z tematem który poruszamy.
A, czyli tym magicznym ktosiem są rządzący. A, zapytam tak nieśmiało, czy rodzina sama z siebie nie może zadbać o rozwój i wychowanie dzieci? Jest Internet, są biblioteki, są wzorce — możliwości jest mnóstwo.
Nie potrafią jak ktoś im palcem nie wskaże albo wręcz nie zrobi tego za nich?
Bardzo fajny artykuł. Może teraz o narzędziach do obrony przed manipulacją?