Energetyka jądrowa to świetna sprawa. Jest wydajna, niskoemisyjna i — wbrew obiegowym lękom — wyjątkowo dobrze kontrolowana. Byłaby jednak jeszcze świetniejsza, gdyby nie odpady. Objętościowo niewielkie, jednak wciąż paskudne i produkowane w tysiącach ton rocznie przez ponad czterysta reaktorów działających na całym świecie. Nasza dotychczasowa strategia radzenia sobie z tym problemem jest skuteczna, choć niezbyt kreatywna: po prostu gromadzimy zużyte paliwo w szczelnych pojemnikach, zagrzebujemy je głęboko pod ziemią i zapominamy o sprawie. Trochę jak z wyrzucaniem brudnych skarpet pod łóżko.
To nie lenistwo, lecz brak wydajnej alternatywy. Oczywiście naukowcy nie składają broni i rozwijają różne koncepcje utylizacji, ale do wdrożenia tych najciekawszych jeszcze daleko.
ZASTRZEŻENIE Widzę, że mimo lat pochwalania energetyki jądrowej, parę osób w mediach społecznościowych uznała mnie po tym artykule za antyatomowego heretyka. Skoro muszę, napiszę wprost: atom to najrozsądniejsze ze źródeł energii, jakie mamy do dyspozycji. Nie emituje CO₂, a stosunkowo niewielkie ilości odpadów są szczelnie izolowane — w przeciwieństwie do wyziewów elektrowni cieplnych, które trafiają prosto do naszych płuc. Ten tekst to tylko opowieść o jednym z fantastycznych pomysłów ludzkości, który nie sprostał próbie czasu. Krytyczne spojrzenie na ideę wyrzucania odpadów w kosmos, czy samo stwierdzenie, że odpady jądrowe istnieją, nie oznacza jeszcze, że ktoś chce zamykać reaktory. Wręcz przeciwnie — życzę naszemu państwu jak najszybszego uruchomienia pierwszej elektrowni jądrowej. A najlepiej kilku.
I tu pojawia się bardzo naturalna pokusa, żeby to wszystko zebrać i po prostu wywalić gdzieś, gdzie z całą pewnością nie będzie nikomu przeszkadzać. W kosmos.
Cholera… Właściwie, dlaczego tego nie robimy?
No właśnie. Mamy problem z odpadami i mamy maszyny, za pomocą których potrafimy wynosić różne rzeczy w przestrzeń kosmiczną. To rozwiązanie wydaje się tak naturalne, że aż piękne. I rzeczywiście, był moment kiedy NASA całkiem poważnie się nad tym zastanawiała.

W 1974 roku – kiedy polska reprezentacja piłkarska robiła furorę na mundialu w RFN, a pomysł na Gwiezdne Wojny istniał tylko w głowie George’a Lucasa – amerykańska Komisja Energii Atomowej zamówiła raport na temat technicznych możliwości wyrzucania niebezpiecznych odpadów poza Ziemię. Efektem była seria wewnętrznych dokumentów, upublicznionych przez NASA w 2013 roku. Zawierają one bardzo konkretne analizy techniczne, oceny wykonalności, procedury awaryjne, ostrożne kosztorysy oraz porównania dostępnych systemów.
Autorzy raportów pokładali ogromne nadzieje w projekcie wahadłowców. Panowała wtedy dość powszechna opinia, że “kosmiczne ciężarówki” pozwolą wykonywać dziesiątki lotów rocznie – rutynowo, bezpiecznie i co najważniejsze, taniej niż kiedykolwiek.

Na papierze byłyby więc doskonałymi śmieciarkami. Według najciekawszego z rozpatrywanych scenariuszy, wahadłowiec miał wynosić kontener z promieniotwórczą zawartością na niską orbitę, gdzie ładunek przejmowałby wystrzelony wcześniej kosmiczny holownik (space tug), wyposażony we własny napęd. Po podpięciu maszyna odpalałaby silniki, zabierając odpady i promieniotwórczy problem w siną dal.
Ostatecznie jednak projekt został odłożony na półkę, z której już nigdy go nie ściągnięto. Nawet jeżeli pomysł wydawał się wykonalny technicznie, specjaliści znaleźli aż nadto powodów, żeby uznać go za nieproporcjonalnie skomplikowany, ryzykowny i drogi.
Dylemat #1: Rakieta robi bum
Strzelam, że to pierwsza wątpliwość, która przyszła ci do głowy na myśl o rakiecie załadowanej niebezpiecznymi materiałami. Słusznie, ponieważ bez względu na starania inżynierów, maszyny i procedury czasem zawodzą. W raportach z lat 70. ryzyko poważnej awarii podczas startu lub wczesnej fazy lotu oceniano na 1% do 2%. Jak pokazała historia w kontekście wahadłowców były to bardzo trzeźwe szacunki. Na 135 misji amerykańskich promów, dwie (Challenger 1986, Columbia 2003) zakończyły się katastrofą, co daje awaryjność na poziomie 1,5%.

Możemy założyć, że dziś byłoby lepiej, ponieważ ten sam współczynnik dla popularnego Falcona 9 od SpaceX nie przekracza 0,3%. Flagowa maszyna Muska zaliczyła już 330 oficjalnych misji i tylko dwukrotnie uległa zniszczeniu – ostatni raz we wrześniu 2016 roku.
Od tamtego momentu rakieta wykonała ponad 250 lotów bez utraty ładunku. To rewelacyjny wynik, o jakim analitycy NASA nie mogli nawet marzyć. Jednak, argument ryzyka katastrofy wciąż pozostaje w mocy. W końcu, bez względu na to, czy wybuchnie nam co setna rakieta, czy “tylko” co tysięczna – przy ogromnej liczbie startów (o czym później), w ciągu najdalej kilku lat statystycznie musi dojść do jakiegoś wypadku.

Warunkiem minimum byłoby w tej sytuacji każdorazowe pakowanie groźnych materiałów do super-wytrzymałych kontenerów, zdolnych przetrzymać eksplozję rakiety, rąbnięcie w ziemię, zatopienie na dnie oceanu, czy atak Godzilli. Czy jesteśmy w stanie produkować takie puszki? Za odpowiednią cenę pewnie tak, ale powtarza się ten sam problem: zawsze istnieje niezerowa szansa, że nieprzewidziany zbieg okoliczności lub błąd ludzki doprowadzi do rozszczelnienia pojemnika.
Oczyma wyobraźni widzę te nagłówki grozy: “RAKIETA Z ODPADAMI JĄDROWYMI EKSPLODOWAŁA NAD ATLANTYKIEM”, “KOSMICZNY CZARNOBYL NAD FLORYDĄ”, albo “RADIOAKTYWNY DESZCZ PO KATASTROFIE WAHADŁOWCA”. Nawet gdyby skutki ekologiczne takiego incydentu okazałyby się niewielkie, to z całą pewnością wywołałby on potworny kryzys medialny i polityczny.
Dylemat #2: Skala i logistyka
No dobrze, powiedzmy, że jakimś cudem politycy wzięli na siebie to ryzyko i zaakceptowali program wyrzucania radioaktywnych śmieci w kosmos. Przejdźmy więc do praktyki.
Według prognoz NASA sprzed pół wieku, popyt na energię nuklearną miał stale rosnąć, a produkcja wysokoaktywnych odpadów mogła sięgnąć 2 tysięcy ton rocznie w samych Stanach Zjednoczonych. Trochę przestrzelili, ponieważ obecnie jest to około 700 ton, ale i tak do ich pozbycia się potrzebowalibyśmy od 50 do 100 startów rakiet. Śmieciarka z ładunkiem radioaktywnego złomu musiałaby zatem opuszczać Ziemię minimum raz w tygodniu. Pamiętając o tym, że przez trzy dekady trwania programu wahadłowców (STS), wykonały one raptem 135 lotów – spekulowano o naprawdę spektakularnym przedsięwzięciu.

Żeby to ogarnąć, potrzebna byłaby zupełnie nowa infrastruktura: ośrodki przeładunkowe, specjalne trasy z elektrowni do kosmodromów, wyspecjalizowane ekipy zajmujące się pakowaniem, kontrolą i zabezpieczeniem transportu. Nie rozmawiamy przecież o materiałach, które można ot tak, po prostu wrzucić na pakę ciężarówki. Ładunek musiałby być monitorowany na każdym etapie, chroniony równie dobrze, co głowice jądrowe, obsługiwany przez personel, który przeszedłby więcej szkoleń niż operatorzy LHC. Na dodatek, wszystko powinno działać jak w zegarku, bo każde opóźnienie, każdy błąd w logistyce, to nie tylko milionowe straty, ale także większe ryzyko wypadku.
Z drugiej strony pozwoliłoby to na ewolucję nowej, zapewne bardzo dochodowej branży. Gdyby SpaceX postanowił przyjąć wyzwanie i wywozić amerykańskie śmieci poza Ziemię, musiałby podwoić swoją przepustowość. Gdyby natomiast cały świat chciał pójść tą samą drogą, powstałoby co najmniej kilka podobnych molochów, zatrudniających armię ludzi i obsługujących co najmniej pięćset startów rakiet rocznie.
Dylemat #3: Miliardy, miliardy
Wystrzelenie czegokolwiek w kosmos zawsze było drogą zabawą. W czasach, gdy NASA na poważnie rozważała koncepcję “kosmicznych śmieciarek”, pozbycie się jednego kilograma odpadów jądrowych miało kosztować około 150 tysięcy dolarów. Cena uwzględniała zabezpieczenie przesyłki, część infrastruktury i lot, ale bez kosztu separacji z paliwa najgroźniejszych izotopów (plutonu, ameryku, neptunu itp.).
W grę wchodziły potężne sumy: półtora miliarda na każdy start, gdyby wahadłowiec zabierał ze sobą 10 ton materiału. Wartość rocznego zamówienia, przy pięćdziesięciu lotach, wyniosłaby więc 75 miliardów. Oczywiście mówimy o dawnych dolarach, posiadających znacznie wyższą wartość nabywczą. Gdyby zastosować kalkulator inflacji, okazałoby się, że dzisiejszy koszt analogicznego programu bez trudu przebiłby granicę 500 miliardów dolarów. To irracjonalna liczba – połowa rocznego budżetu armii Stanów Zjednoczonych. Gdyby choć część tych kosztów została przeniesiona na konsumentów, rachunki za prąd wystrzeliłyby wyżej niż jakikolwiek wahadłowiec.
Jednak akurat ta przeszkoda traci na aktualności. W ostatnich kilkunastu latach ceny lotów kosmicznych spadły – i to nie parę procent, ale o całe rzędy wielkości. Większa konkurencja, automatyzacja i rozwój rakiet wielokrotnego użytku, pozwalają dziś wynosić ładunki dwadzieścia razy taniej niż w epoce wahadłowców.

Oznacza to, że koszt wyrzucania odpadów poza planetę, byłby wyraźnie niższy od tego, którym straszono w dawnych raportach – nawet po uwzględnieniu skumulowanej inflacji. Nadal trzeba by wyłożyć na stół jakieś 20–30 miliardów rocznie, ale nie jest to już suma, która definitywnie zamyka dyskusję.
Koszmar #4: Kosmiczne składowisko
Załóżmy, że jakimś cudem dopięliśmy swego: mamy godne zaufania rakiety, przyzwolenie społeczne, gotową infrastrukturę i obrzydliwie bogatych inwestorów. Możemy wystrzelić pierwszy radioaktywny ładunek w kosmos.
Czyli właściwie gdzie?
Najbardziej kuszącym, bo najprostszym rozwiązaniem, byłoby wyrzucanie odpadów na orbitę okołoziemską. Szybko, tanio, nie trzeba wielkiej energii i można za jednym zamachem wynosić spore ładunki. Latając na niską orbitę (LEO) Falcon 9 w konfiguracji umożliwiającej odzysk pierwszego stopnia, mógłby zabierać nawet 18 ton.
Jest to jednocześnie opcja zdecydowanie najgłupsza. Obiekty umieszczane na niskiej orbicie z czasem tracą prędkość i w końcu wpadają w atmosferę, czego raczej wolelibyśmy uniknąć. A nawet, jeżeli wyniesiemy ładunek nieco wyżej – nadal istnieje szansa na anomalię lub pechowe zderzenie, które popchnie go z powrotem w kierunku planety. Poza tym, okolica Ziemi już teraz przypomina śmietnik i ostatnie, czego nam potrzeba, to rozrzucanie dookoła tysięcy kontenerów wypchanych zużytym paliwem jądrowym.

Żeby naprawdę pozbyć się odpadów, trzeba więc wyrzucić je z dala od naszego podwórka. Jeśli nie poza Układ Słoneczny, to przynajmniej na orbitę okołosłoneczną, gdzie wtopiłyby się w tłum planetoid i krążyły sobie po cichutku przez kolejne miliony lat.
Dlaczego nie posłać śmieci w stronę Słońca, żeby się spaliły?
Paradoksalnie taki manewr byłby najtrudniejszy. Żeby ziemski obiekt “spadł” w kierunku Słońca, musi najpierw wyhamować, a dokładniej zmniejszyć prędkość orbitalną Ziemi (czyli ~30 km/s). W praktyce wymagałoby to więcej energii niż osiągnięcie trzeciej prędkości kosmicznej i… opuszczenie Układu Słonecznego. Dosłownie taniej byłoby posyłać opady w stronę Alfa Centauri, niż wrzucić je do Słońca.
NASA w swoich raportach rekomendowała umieszczanie kontenerów na orbicie okołosłonecznej w pasie pomiędzy Ziemią a Wenus, w odległości 125–135 milionów kilometrów od Słońca. Nikt tam nie zagląda, a gdyby przez nieprawdopodobny zbieg okoliczności doszło do jakiejś kolizji, wytrącony obiekt prędzej pofrunąłby w stronę Wenus niż wzniósłby się na trajektorię prowadzącą do Ziemi. (Dlatego to bezpieczniejsza opcja niż zaśmiecanie obszaru pomiędzy Ziemią a Marsem).

Problem? Grawitacja nie jest naszym sprzymierzeńcem. Loty poza orbitę Ziemi wymagają nadania wynoszonemu obiektowi większej prędkości, a tym samym zużycia większej porcji paliwa lub ograniczenia masy ładunku. Nasz Falcon 9 nie zabierze w taką podróż już 18 ton, lecz co najwyżej 3–4 tony. A to oznacza więcej startów, więcej kosztów i więcej okazji do przeróżnych incydentów.
Po zestawieniu starych raportów z obecnymi możliwościami, pomysł wysyłania odpadów jądrowych w kosmos nadal wydaje się kiepski. Nawet jeżeli uznamy go za możliwy do realizacji, a rozwijane technologie obniżyłyby koszty do znośnego (lub przynajmniej nieabsurdalnego) poziomu – dalej mówimy o przedsięwzięciu karkołomnym i niewartym zachodu. Pozostaje też groźba awarii z pikającym licznikiem Geigera w tle, która chyba zawsze będzie tworzyć barierę psychologiczną nie do przeskoczenia.
Na szczęście nie stoimy pod ścianą i nie musimy sięgać po zakurzone plany z archiwów NASA. W wielu krajach projektowane są supergłębokie składowiska geologiczne, mające zabezpieczyć duże ilości odpadów przez tysiące lat. Fizycy kombinują nad unieszkodliwianiem najbardziej upartych izotopów przez ich zamianę w coś mniej zabójczego (o czym wspomniałem w tekście o transmutacji pierwiastków). Z kolei inżynierowie reaktorów nowej generacji, dają nadzieję na powtórne wykorzystanie zużytego paliwa do produkcji energii.

Dlatego futurystyczna wizja rakiet wynoszących w przestrzeń niezliczone kontenery, wypełnione po brzegi plutonem i innymi paskudztwami, nieprędko wróci do łask. Na pewno nie w najbliższych dekadach.
A TAK W OGÓLE TO… Tak naprawdę wiele ładunków, które wysłaliśmy w przestrzeń kosmiczną, zawierało w sobie materiał promieniotwórczy. Sprzęt badawczy – począwszy od legendarnych sond Pioneer i Voyager, aż po marsjański łazik Perseverance – bardzo często wykorzystuje energię generowaną przez rozpad plutonu-238 albo uranu-235. W 1978 roku radziecka sonda Kosmos 954 wyposażona w miniaturowy reaktor, wpadła w atmosferę, rozsiewając uran nad północną Kanadą. Największe szczątki maszyny udało się zabezpieczyć, a Kanadyjczycy wystawili Sowietom rachunek na 3 miliony dolarów.
Dzięki! Czekałem na artykuł 🙂
Ale mi się trafiło😊Ostatnio dość dużo myślałem dokładnie o tym problemie a tu…proszę!
Ha… to nigdy nie było realne. Ile płaczu jest zawsze gdy ma lecieć sonda z RTG, przecież taki Perseverance miał tylko niecałe 5 kg materiału promieniotwórczego. Jądrowe silniki rakietowe latają wyłącznie na kartach powieści sci-fi, w rzeczywistości po testach naziemnych program i pozostałości po eksperymentach zasypano tonami piachu, a przecież tam też były kilogramy. Mowa o dziesiątkach ton wykracza daleko poza granice, nie tylko wytrzymałości społecznej, ale i możliwości obliczeniowych ówczesnych komputerów.
Pomysł wysyłania w przestrzeń kosmiczną* odpadów radioaktywnych zawsze był głupi. Z powodu kosztów, zagrożeń ale też dlatego, że pierwiastki promieniotwórcze są bardzo rzadkie. Szkoda pozbywać się takich cennych substancji.
Zresztą większość odpadów promieniotwórczych nie jest taka straszna jak się ludziom wydaje. Najwięcej jest odpadów o niskiej aktywności jak np. kombinezony ochronne. Soczystego mięska, czyli zużytego paliwa jądrowego (a w prętach nie zużywa się nawet większości materiału promieniotwórczego, tylko stosunkowo niewielki procent zanim uran obrośnie produktami rozpadu wychwytującymi neutrony) jest bardzo mało.
Z drugiej strony popyt na częste wysyłanie ładunków na orbitę i dalej na pewno popchnąłby rozwój alternatywnych technologii. Może za połowę rocznego budżetu armii USA mielibyśmy już windy orbitalne, pierścień wokół planety itp. widoki kojarzone z filmów sci-fi…
*Ziemia jest częścią kosmosu, więc wykopanie dziury i wsadzenie tam odpadu, też jest “wysłaniem w kosmos” 😉
Ta, wszyscy jesteśmy kosmitami:)
Artykuł wyczerpał kwestie technologiczne i ekonomiczne problemu. Dzięki! Zostawiam tutaj ponadto pytanie filozoficzne: kiedy nabyliśmy prawo, aby zanieczyszczać przestrzeń kosmiczną wokół nas? Czy to nie efekt uboczny naszej pychy? Szukamy różnych rozwiązań, ale to wydaje mi się największym przejawem ludzkiego egoizmu. Może tutaj zajść gigantyczny efekt motyla, wobec miejsc które potencjalnie już są lub mogą być przyszłości siedliskiem życia.
@JerryOsmoza bardzo masywne gwiazdy za nas “postanowiły”, nie pytając się nikogo o zdanie wybuchają sobie jako supernowe, część energii akumulując w postaci izotopów uranu (także toru) i innych. Bardzo niewielki ułamek z tego trafiał (i czasem nadal trafia) do nas. Nawet gdybyśmy wszystkie te izotopy przetworzyli, a odpady wysłali w kosmos, to tylko oddamy to, co do nas zostało przysłane, samemu nie zmieniając ogólnego bilansu ilości takich odpadów w pozaziemskim kosmosie o ok. 10^-21% — 10^-24% — oszacowane jako masa Ziemi (6×1024 kg) * (zawartość uranu w sk. ziemskiej (0,00018%) + zawartość toru w sk. ziemskiej (0,0006%))/(masa wszechświata (1053 kg) * (zawartość uranu we wszechświecie (2*10^-8%) + zawartość toru we wszechświecie (4*10^-8%))). Te 10^-21% jest przy założeniu, że w jądrze i magmie jest średnio tysiąc razy więcej tych pierwiastków i uda się wyeksploatować wszystko, łącznie z tym, co jest w jądrze. Najprawdopodobniej uda się wyeksploatować tylko część tego ze skorupy ziemskiej, której masa wynosi 2,77×1022 kg, wtedy wychodzi, że zmienimy zawartość tych pierwiastków o jakieś maks. 5*10^-29% w stosunku do ich obecnej zawartości we wszechświecie (czyli zamiast obecnych 6*10^-8%, niepoprawnie zakładając na chwilkę, że ta wartość jest dokładna, a nie zgrubny szacunek, będzie to 6,0000000000000000000000000003*10^-8%.
Operowanie wielkimi ujemnymi wykładnikami i dziesiątkami zer po przecinku może nas “rozgrzeszać”, ale stanowi przede wszystkim ogromne zafałszowanie rzeczywistości. O spuszczaniu wszelkiego badziewia do oceanów też tak myśleliśmy, a teraz… mamy Wielką Pacyficzną Plamę Śmieci. Dowcip polega na tym, że rozkład pierwiastków w przestrzeni nie jest jednorodny, a to, co wystrzelimy na orbitę, wcześniej czy później spadnie nam na głowy. Pal licho jakąś sondę z marnymi paroma kilogramami pierwiastka promieniotwórczego — spalając się w górnych warstwach atmosfery, nawet promieniowania tła nie podniesie, ale… kilka-kilkanaście ton, to już poważna sprawa, możemy obserwować efekt podobny do tego z Czarnobyla — przemieszczająca się nad kontynentem radioaktywna chmura.
Dobra, wszystko fajnie — rzucasz liczbami i opisujesz jako tako reakcje termojądrowe. Jednak gwiazdy nie umieszczają tych substancji w beczkach orbitujących wokół siebie, tylko w jednorodny sposób wszędzie wokół. Nie popadajmy w skrajność i nie tłumaczmy swojego egoizmu za pomocą naturalnych procesów, błagam. To tak jakbyś efekt cieplarniany zachodzący na Ziemi tłumaczył tym, że “to nie nasza wina, bo na Wenus też taki proces zaszedł”. No chyba dużo naszej winy w napędzaniu tego procesu jednak jest.
A czy ktoś rozpatrywał pomysł wysyłania w kosmos “konwencjonalnych” śmieci?
Tak, Futurama.
Dziękuję za kolejny ciekawy artykuł. Czekam z niecierpliwością na kolejne. Zabrakło mi poruszenia tematu, dlaczego właściwie poszukujemy alternatyw.
Dziękuję za bardzo ciekawy artykuł. Zastanawia mnie jak w przyszłości w praktyce funkcjonować będzie elektrownia torowa w Chinach. Możliwe że pomoże ograniczyć ilość odpadów promieniotwórczych.
Z innej beczki. W pracy mamy na stołówce 2 czajniki elektryczne. Włączam obydwa jednocześnie, w każdym jest porcja wody wystarczająca na zrobienie 1 kawy, tak aby starczyło dla mnie i dla kolegi. Gdy oba czajniki i woda w nich się znajdująca mają taką samą temperaturę, to sprawa jest prosta. Jeżeli włączę w tym samym czasie to oba zagotują wodę w tym samym czasie. Problem nad którym często teraz rozmyślam pojawia się, gdy temperatury czajników i wody są różne, już nie mówiąc o zmianie ilości wody w jednym z czajników. Gdzie woda zagotuje się szybciej? Czy mamy na to wzory fizyczne? Pozdrawiam
Zakładając, że cała energia jest przekazywana wodzie można napisać równanie: Moc czajnika * czas gotowania = ciepło właściwe wody * masa wody * oczekiwana zmiana temperatury (ewentualnie można dodać czynnik efektywności procesu do powyższego równania, gdyż logiczną konsekwencją grzania wody jest ogrzewanie także elementów odbudowy czajnika). Z powyższego równania, w którym porównałem pracę prądu elektrycznego z ciepłem przekazanym wodze wynika, że czas ogrzewania = (ciepło właściwe wody * masa wody * oczekiwana zmiana temperatury):(moc czajnika). Jak widać że wzoru czas gotowania zależy od oczekiwanej zmiany temperatury, ilości substancji oraz od samej cieczy, co jest zgodne z intuicją.
O ile nie okaże się, że istnieje jakiś odwrotny efekt Mpemby 😉
Trudno o ten efekt w czajniku elektrycznym :]
Mnie zastanawia jedna inna rzecz. Gdyby nawet wyrzucanie było 100% bezpieczne, nawet gdyby powstała sobie infrastruktura itp. to czy ilość paliwa i zanieczyszczeń wyrzuconych do atmosfery przez każdy taki lot — to czy to nie niwelowało by zupełnie “czystości” energii atomowej? Nie znam skali w porównaniu, ale taka myśl.
Podziękowania dla autora za ciekawy tekst